Skoro już jesteśmy przy pizzy…
Kilka lat temu byliśmy ze znajomymi we Florencji, gdzie udało nam się zgłodnieć akurat w czasie sjesty. Po dłuższych poszukiwaniach znaleźliśmy jednak otwartą restaurację. Weszliśmy trochę niepewnie, bo wystrój sugerował, że znaleźliśmy się w lokalu raczej ekskluzywnym (co niekoniecznie przystawało do mało ekskluzywnych możliwości naszych portfeli): przyjemny półmrok, lustra, stylowe drewno, te klimaty.
Na szczęście menu skrywało ceny raczej nieekskluzywne. Zaskoczony przyjrzałem się bliżej meblom i okazało się, że to, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak wysokiej jakości drewno, było tylko wysokiej jakości imitacją drewna, natomiast półmrok… nadal był półmrokiem. Chociaż jego postrzegana jakość wyraźnie się obniżyła.
Gdybym wtedy zajrzał do kuchni, zobaczyłbym zapewne, zamiast rasowego pieca, najzwyklejszą mikrofalówkę, w której puszczała ostatnie lody zamówiona przeze mnie pizza. Bo ordynarna, zamrażana podeszwa, jaką dostałem jako „pizzę salame”, pasowałaby tylko do mikrofalówki. I chłodziarki w supermarkecie.
W każdym razie na moją pizzę składał się spód, ser i… pięć kawałków salami. 5. Słownie: pięć. Tylko kunsztowi producenta zawdzięczałem, że zaledwie jeden z ośmiu kawałków, na jakie pokrojona była pizza, nie miał na sobie żadnego kawałka wędliny.
Chcąc nie chcąc zabrałem się do konsumpcji.
W międzyczasie do lokalu weszło dwoje Niemców i złożyło zamówienie. Kiedy po jakimś czasie kelner przyniósł im zamówione dania, jeden z Niemców pochylił się nad postawionym przed nim talerzem i po krótkiej chwili wpatrywania się weń z odległości 15 centrymetrów odezwał z wyczuwalną nutką pogardy:
– Hmmmm… fünf.
I już wiedziałem, co jadł.