Obejrzyjcie ten film.
Wspaniała, kipiąca pięknem, przyroda wschodniej Polski. Urokliwe miasta i miasteczka, zapomniane perły na mapie Polski, teraz ponownie odkrywane. Podróż do miejsc na styku kultur, miejsc w Polsce o często bolesnej, ale i bogatej historii. A wszystko to spięte jednym rowerowym szlakiem, z fantastycznie dźwięczną nazwą: Green Velo.
W takich chwilach serce rośnie na myśl, że to Polska! Że Polak też potrafi! Potrafi zbudować szlak rowerowy przez najpiękniejsze zakątki kraju, dla tych, którym zależy na byciu fit. Dla matek i ojców, by pokazali swoim dzieciom polskie „the best of”. I do tego potrafi nadać mu taki fantastyczny brand – po prostu beautiful! Jestem taki, nie potrafię tego chyba lepiej wyrazić, proud!
(Niezbyt) obszerne post scriptum
Oryginalnie ten wpis miał się skończyć na słowie „proud” i być wyłącznie komentarzem do zamorskiej nazwy szlaku. Irytującej mnie tym bardziej, że angielską nazwę przypięto, jakby na to nie spojrzeć, kawałowi Polski. A w dodatku przypinającymi były publiczne instytucje.
Ale trudno mi skończyć właśnie w tym miejscu i przejść do porządku dziennego nad rosnącym rozczarowaniem, jakim było dla mnie odkrywanie – i to na oficjalnej stronie Green Velo, a nie na przykład na pewnym prześmiewczym (?) profilu na Facebooku – czym tak naprawdę Green Velo jest. A jest on w mniej więcej 3/4 po prostu znakami postawionymi (a właściwie nawet jeszcze nie do końca postawionymi, bo prace wciąż trwają) przy najzwyklejszych, publicznych drogach.
I punktami postojowymi dla turystów (również nie do końca postawionymi), pod posępnym skrótem MOR. Miejsce Obsługi Rowerzystów.
Widocznie ktoś uznał autostradowe MOP-y za arcydzieło sztuki tworzenia skrótów.
Tak, tak. Jeśli ktoś podekscytowany reklamą (jak na przykład ja) myślał o Green Velo jako o świetnym pomyśle na rodzinne wakacje na rowerach, to z przykrością donoszę, że z 2 000 km przyszłego szlaku, około – bagatela – 1 500 km to prostu najzwyklejsze w świecie drogi publiczne (piszę „około”, ale w zasadzie powinienem napisać „prawdopodobnie”, gdyż samo Green Velo nie potrafi się doliczyć, ile kilometrów szlaku prowadzi odrębnymi ścieżkami rowerowymi czy drogami gruntowymi – patrz obrazek obok).
1 500 km drogami publicznymi. To chyba całkiem sporo, biorąc pod uwagę sielankowe obrazki z reklamy, szczególnie te z rodziną z dziećmi (jadącą całą szerokością drogi, tak na marginesie) i słówkiem „bezpieczeństwo”.
Wracając na koniec do nazwy: jak tłumaczy samo Green Velo, nazwa jest, jaka jest, ze względu na to, że szlak ma przyciągać także turystów zza granicy.
W związku z tym mam pewną propozycję, która powinna przyczynić się do radykalnego zwiększenia efektywności kosztowej działań promocyjnych Green Velo prowadzonych na rynkach zagranicznych.
Otóż – tu pozwolę sobie dać wyraz także mojej opinii na temat kultury (?) jazdy na polskich drogach – biorąc pod uwagę, że dla statystycznego polskiego kierowcy samochodu wyprzedzanie rowerzysty „na trzeciego” jest manewrem bezpiecznym (i w dodatku sprawiedliwym społecznie, gdyż konieczność zwolnienia i wyczekania z wyprzedzaniem rowerzysty do momentu, gdy sąsiedni pas jezdni będzie wolny, godzi w uświęcone prawo kierowcy do korzystania z drogi), proponuję obranie za cel działań promocyjnych tych cudzoziemców, którzy mają za sobą nieudane próby samobójcze.
Jeśli im nie przeszło, to z pewnością przyjadą.