Weganizm! Wegetarianizm! Fit! Bez laktozy! Bez glutenu! – przekrzykują się nawzajem Daria Ładocha i Karol Okrasa w jednej z ostatnich reklam Lidla. Łatwo się w tym wszystkim pogubić – dodaje na okrasę Okrasa i ustępuje miejsca lektorowi, który informuje, że za jedyne 300 zł wydane w Lidlu, można dostać książkę, która pogubionym pozwoli się odnaleźć.
I to naprawdę jest to okazja, bo…
Weganizm!
Rzeczywiście, czym jest weganizm wytłumaczyć jest niezwykle trudno i w związku z tym bardzo łatwo jest się w tym pogubić, spróbujmy jednak. Uwaga, próbujemy:
Weganie nie jedzą żywności pochodzenia zwierzęcego.
Zawiłe, prawda? Schabowy? Weganie nie jedzą. Kurczaki? Nie jedzą. Ryby, owoce morza i suplementy diety z wątroby rekina? Nie jedzą. Mleko? Nie piją – pochodzi od krowy, którą, by mieć mleko, trzeba wydoić. Jajka? Podobnie, trzeba wydoić kurę.
Pewnych trudności mogą nastręczać mleko kokosowe i ryżowe, gdyż weganie je piją, mimo że żeby uzyskać to pierwsze, trzeba wydoić palmę, a żeby uzyskać to drugie, trzeba wydoić Chińczyka, ale to naprawdę nieliczne wyjątki. Jak się człowiek przyłoży, to kwestię weganizmu jest w stanie opanować w dwa tygodnie, chociaż trzeba uczciwie przyznać, że są tacy, którzy wegan nie zrozumieją nigdy.
Wegetarianizm!
Kolejny potencjalnie niezwykle mylący i dezorientujący nawet dla największych znawców kuchni nurt, jednak skoro powiedziało się „a”, to trzeba powiedzieć i „b”:
Wegetarianie nie jedzą zwierząt.
Nawet parówek – bo choć może trudno w to uwierzyć, w parówkach też są zwierzęta.
Nawet łososiowej – bo łosoś też zwierzę!
Nawet twarożku „Łososiowa zatoka” – bo co prawda tam bardziej tego łososia nie ma, niż on tam jest, ale jednak trochę go tam jest.
Skoro jesteśmy przy twarożku, to mleko wegetarianie już piją, bo mleko nie jest zwierzęciem. Nieco gorzej jest z jajkami, bo w zależności od wyznawanej religii, wegetarianie uznają jajko za kurę lub nie. Niestety, określenie, czy konkretny wegetarianin kokodżambo (czyli jaja je) jest dość trudne i wymaga wnikliwej analizy odpowiedzi na pytanie, które należy zadać samemu zainteresowanemu. Pytanie to brzmi – proszę się skupić i notować, bo trzeba będzie wykorzystać maksimum mocy intelektualnych – czy jesz jajka?
(Gwoli ścisłości należałoby zapewne wspomnieć, że weganizm to jeden z nurtów wegetarianizmu ale to by tak szalenie skomplikowało obraz i tak bardzo przerastało możliwości intelektualne przeciętnego zjadacza chleba, że lepiej o tym nie wspominać. Więc nie wspominam.)
Fit!
Fit. Trudne słowo, zamorskie. Albo przynajmniej zakanałlamanszskie. Jak wszystkie krótkie angielskie słówka, trzeba je tłumaczyć strasznie długo, gdyż jak wie każdy, kto kiedykolwiek trzymał w ręku słownik języka angielskiego, długość definicji danego słowa jest odwrotnie proporcjonalna do długości samego słowa.
Tak więc być fit to znaczy z grubsza tyle, co być w formie (takiej fizyczno-sportowej), więc jedzenie fit to jedzenie, które pozwala być w formie (takiej fizyczno-sportowej).
Kolorowa prasa, kolorowe blogi oraz specjaliści od diet coachingu (a jakże, coaching musiał przecież w końcu wkroczyć do branży, w której byli już na przykład styliści) starają się co prawda wmówić społeczeństwu, że dieta fit to wyzwanie na miarę co najmniej profesury, ale na szczęście w praktyce rozpracowanie jej nie zajmuje więcej czasu, niż przeciętny przewód doktorski. Jeśli więc będziesz kiedyś musieć przygotować posiłek dla kogoś, kto ceni sobie dietę fit, to po prostu przygotuj danie, które robisz najlepiej, a kiedy będzie gotowe – połowę daj psu, na zwolnione miejsce nawciskaj jarmużu i kiełków, a po skończonym posiłku wywal swojego gościa na dwór i niech nie wraca, dopóki nie przebiegnie 12 km.
(12-kilometrową przebieżkę można w razie potrzeby zastąpić relacją z posiłku na instagramie, oznaczoną co najmniej trzema z następujących hashtagów: #diet #fit.)
Bez laktozy! Bez glutenu!
Jeśli czujesz się beznadziejnie zagubiony w hasłach związanych z wegetarianizmem czy dietą fit, to o glutenie czy laktozie nawet nie czytaj – na własne życzenie wpędzisz się w ciężką depresję.
O glutenie i laktozie trzeba bowiem zapamiętać nie tylko to, jak się nazywają (podpowiadam: gluten nazywa się gluten, a laktoza – laktozą), ale także w czym występują. A występują, oj występują. Gluten występuje w czterech zbożach (w pszenicy, życie, jęczmieniu oraz – jako zanieczyszczenie – w owsie), a laktoza występuje w mleku.
Znaczy nie w każdym mleku, ale mleku wydojonym ze ssaka.
Znaczy nie z każdego ssaka – mleko lwów morskich i niektórych gatunków kangurów nie zawiera laktozy lub zawiera jej jedynie śladowe ilości.
Przekładając to na język praktyki: wegetarianin unikający laktozy może pić mleko wydojone z palmy. Poza palmą, mleko wydojone z czegokolwiek, co nie skacze albo nie pływa u wybrzeży Kalifornii lub Antypodów, będzie raczej niewskazane.
Niestety, w praktyce rozpoznanie laktozy w żywności jest niezwykle trudne, bo skąd mamy wiedzieć, czy zawartość opakowania, które zdejmujemy z marketowej półki, pływała za życia u wybrzeży Kalifornii, Australii czy Nowej Zelandii? Podobnie zresztą z glutenem… Unia Europejska co prawda wymaga, aby na opakowaniach żywności produkowanej z wykorzystaniem zbóż zawierających gluten, mleka, przetworów mlecznych (sera, śmietany itp.) ewentualnie laktozy lub glutenu w czystej postaci, składniki te były wyróżnione na liście składników, ale powiedzmy sobie szczerze – czy to rozwiązuje jakikolwiek problem?
Podsumujmy więc:
- Wegetarianie: nie jedzą zwierząt,
- Weganie: nie jedzą zwierząt ani produktów odzwierzęcych,
- Dieta fit – to dieta dla ludzi, którzy chcą być w dobrej formie (takiej sportowo-fizycznej),
- Bez glutenu znaczy tyle, co bez glutenu,
- Bez laktozy znaczy tyle, co bez laktozy.
Rzeczywiście. Tak łatwo się w tym wszystkim pogubić, że książka dorzucana do zakupów za 300 zł w Lidlu to jedyna szansa na to, żeby przy byle okazji nie walić jakichś kulinarnych fo kurde pa.
***
I właściwie mógłbym tu zakończyć, poprzestawszy na ponabijaniu się z tego, w czym Lidlowi jest się łatwo pogubić, ale uwiera mnie w tej reklamie jeszcze jedna rzecz. I wiem, że to może być mocno subiektywna kwestia, ale jakoś kłuje mnie beztroska, z jaką Pani Daria i Pan Karol przerzucają się hasłami „bez laktozy” czy „bez glutenu”, mimo że są ludzie, dla których za tymi hasłami nie kryje się tylko „współczesny trend żywieniowy”, ale po prostu konieczność. Medyczna.
W przypadku laktozy czasami nawet trudno mówić o względach medycznych, bo nietolerancja laktozy do pewnego stopnia jest naturalna. A właściwie byłaby, gdyby nie Węgrzy.
Okazuje się bowiem, że Węgrom zawdzięczamy nie tylko gulasz, ale także – prawdopodobnie – naturalność tolerancji laktozy, a ściślej: zdolność trawienia jej przez całe życie. Zawdzięczają co prawda nie wszyscy z nas (i tu jest pies pogrzebany), ale większość.
Do trawienia laktozy niezbędna jest laktaza, enzym, który część populacji produkuje w solidnych ilościach tylko w dzieciństwie, po czym wrzuca na luz (albo prawie na luz). A wrzuca, bo przez większość historii naszego gatunku, trawienie laktozy było nam potrzebne tylko tak długo, jak ssaliśmy cyca. Presji na ciągłą produkcję laktazy więc nie było.
Pojawiła się dopiero, gdy ktoś przygarnął kozę.
Według naukowców, powszechna dzisiaj mutacja genu kodującego wytwarzanie laktazy, wskutek której wydzielanie tego enzymu nie spadało gwałtownie wraz z upływem lat, zaczęła panoszyć się jakieś 6000 lat temu na terenie dzisiejszych Węgier. Posiadacze takiego zmutowanego genu mogli eksploatować kozę na froncie mlecznym, nie narażając się na żołądkowe sensacje, co dawało im przewagę nad tymi ich ziomkami, którym po mleku robiło się niedobrze. Dlaczego? Bo mleko nie dość, że jest źródłem różnych pokarmowych dobroci, to w dodatku jest źródłem raczej łagodnym; nie udało mi się dotrzeć do statystyk z tego okresu, ale przypuszczam, że zdecydowanie mniej ludzi zginęło w trakcie dojenia kozy, niż w trakcie polowania na dziki.
Jednak to, że ktoś jest z Węgrem dwa bratanki, wcale nie gwarantuje braku sensacji po mleku. Nietolerancja laktozy może być nie tylko pierwotna (czyli uwarunkowana genetycznie), ale i wtórna. Ta druga może powstać w efekcie nadużywania alkoholu, infekcji czy chociażby celiakii, która wiąże się z kolejnym „nurtem” – bez glutenu.
Tak jak umiejętność trawienia laktazy być może zawdzięczamy pra-Węgrom, tak właściwie nie wiadomo, komu lub czemu „zawdzięczamy” celiakię, czyli najbardziej znany (ale wcale nie jedyny) medyczny problem z glutenem. I to kłopot poważny: u chorych na celiakię, ekspozycja na gluten prowadzi do zniszczenia błony śluzowej jelita cienkiego i w efekcie długotrwałych problemów z wchłanianiem nawet tych pokarmów, które z glutenem nie mają nic wspólnego. O tym jak niewielkie ilości glutenu mogą szkodzić chorym na celiakię niech świadczy fakt, że przepisy europejskie za żywność „bezglutenową” uznają taką żywność, w której glutenu znajduje się nie więcej, niż 20 mg na kilogram – czyli 0,002%. Dla porównania, w ziarnie pszenicy gluten stanowi zwykle 20-30% lub więcej, w zależności od jakości ziarna i jego przeznaczenia.
W dodatku kłopotów chorych na celiakię nie rozwiązuje eliminacja z diety produktów tradycyjnie zbożowych czy mącznych, bo w pogoni za efektywnością, przemysł spożywczy zaczął stosować produkty zbożowe (lub czysty gluten) gdzie tylko się dało. Dzięki temu, teraz może bohatersko walczyć z problemami, które sam stworzył, ogromnym wysiłkiem wprowadzając na rynek bezglutenowe wędliny czy bezglutenowe płatki kukurydziane.
Pamiętacie listę zbóż zawierających gluten? Kukurydzy na niej nie było…
A najlepsze jest to, że słowa „ogromny wysiłek” są co prawda ironią, ale jednocześnie wcale nią nie są: żeby żywność mogła być uznana za bezglutenową, nie wystarczy wyprodukować jej bez użycia składników zawierających gluten, ale należy także odseparować linie produkcyjne (a właściwie cały proces produkcyjny, łącznie z transportem) żywności bezglutenowej tak, aby na żadnym etapie nie doszło do zanieczyszczenia glutenem. 0,002% to naprawdę niedużo i niech nas nie zmyli fakt, że są zawodnicy, którzy ze składnika stanowiącego 0,015% produktu potrafią zrobić prawdziwą gwiazdę na afiszu.
Żeby oddać sprawiedliwość Lidlowi, wygląda na to, że książka Lidla, poza epatowaniem czytelnika całostronicowymi kolażami z Karolem Okrasą i Darią Ładochą, dostarcza sporo rzeczowych informacji i o glutenie, i bezglutenie, i laktozie, i bezlaktozie, czy wreszcie o wegetarianizmie – który przecież nie jest tylko lewacką fiksacją propagatorów pokojowego współistnienia gatunków, ale ma także wymiar ekonomiczny czy ekologiczny. (Chociaż, żeby sprawiedliwości nie oddawać Lidlowi zbyt wiele, darmowa próbka sugeruje, że problemy te są potraktowane raczej powierzchownie.)
Sęk w tym, że powierzchowna czy nie, książka dotrze jedynie do niewielkiej części odbiorców reklamy. Do pozostałych trafią wyłącznie radosne hasła „bez glutenu” czy „weganizm”, wypowiedziane z taką beztroską, jakby kryły się za nimi jedynie kulinarne mody lansowane bezmyślnie przez gwiazdy Pudelka albo fanaberie oderwanych od rzeczywistości hipsterów, zastanawiających się czy soja w ich sojowych latte w całości pochodzi z ekologicznych upraw.
I w zasadzie nie miałbym z tym problemu, gdyby nie to, że spora część społeczeństwa i bez reklamy Lidla jest przekonana, że za hasłami „bez glutenu” czy „weganizm” kryją się jedynie kulinarne mody lansowane bezmyślnie przez gwiazdy Pudelka albo fanaberie oderwanych od rzeczywistości hipsterów, zastanawiających się czy soja w ich sojowych latte w całości pochodzi z ekologicznych upraw.
Reklama Lidla będzie ich w tym przekonaniu jedynie utwierdzać. A mam wrażenie, że byłoby miło, gdyby do problemu pochodziła nieco bardziej odpowiedzialnie.
No, ale może wymagam zbyt wiele od firmy, dla której „wegetarianizm” czy „bez laktozy” to coś, w czym łatwo się pogubić.