Do grona miast, które wyrabiają sobie markę za pomocą marketingowego instrumentarium, postanowiła dołączyć Bydgoszcz. Na ulicach Warszawy pojawiły się billboardy promujące… no i tu zaczynają się schody, ponieważ nie do końca jasnym jest, co autor chciał nam powiedzieć, i czy ta akurat reklama rzeczywiście robi Bydgoszczy dobrze. Niejasny cel przekazów stał się oczywiście pożywką dla rozmaitych teorii spiskowych.
Aby móc sobie wyrobić opinię na temat zagadkowych billboardów, warto najpierw zajrzeć na stronę internetową Expressu Bydgoskiego, gdzie można znaleźć takiego oto zdjęcie:
(właściwie to po tym, jak zobaczyliście to zdjęcie tutaj, na strony Expressu Bydgoskiego zaglądać już nie warto…)
Wśród teorii wyjaśniających taką a nie inną treść przekazu, najbardziej uzasadnione wydają się następujące:
- rzekome Towarzystwo Miłośników Miasta Bydgoszczy jest w istocie Zrzeszeniem Krypto-Kibiców Apatora Toruń (wiem – teraz to się inaczej nazywa, ale jakoś przywykłem do Apatora), którzy mają nadzieję skompromitować Bydgoszcz na stołecznej arenie, przypisując temu miastu autorstwo wyjątkowo durnej reklamy
- za reklamę w istocie odpowiada Towarzystwo Miłośników Miasta Bydgoszczy, jednak członkowie (członki?) Towarzystwa preferują miłość w wydaniu sado-maso; członkowie (członki?) Towarzystwa wychodzą z założenia, że ich oblubienica (Bydgoszcz) będzie w stanie zrozumieć bezmiar ich miłości dopiero wtedy, kiedy doświadczy z ich strony bezmiaru bólu
- reklama jest tak naprawdę dziełem GUSu, który niniejszym chwali się, że jest w stanie doliczyć się mieszkańców i Torunia, i Bydgoszczy, mimo że ci nie ułatwiają mu zadania, notorycznie jeżdżąc do siebie nawzajem na ustawki, żeby lejąc się po mordach udowadniać wyższość jednego miasta nad drugim.
Bydgoszczanie (jeśli to Wy stoicie za tą reklamą) – błądzicie. Bierzcie przykład z Torunia. Chcecie, żeby Warszawiacy wiedzieli, gdzie leżycie i jak wielu Was jest? Jeśli tak, to zamiast wydawać kasę na durne billboardy, zafundujcie sobie jakąś fajną radiostację.