No, może nie molestuje, ale wykorzystuje. Wykorzystuje po to, by już od kołyski prać mózgi swoich przyszłych klientów. Uważajcie, drodzy rodzice! Wyrafinowana marketingowa propaganda przeciera szlaki do świadomości Waszych dzieci jeszcze zanim pierwszy raz powiedzą one „mama”.
A wszystko zaczęło się od niepokojącego spostrzeżenia, że im częściej czytam (nie sobie) książeczki o Teletubisiach, tym cieplej myślę o Internet Explorerze.
Aby zrozumieć, jak diaboliczny spisek wzbudził we mnie sympatię dla przeglądarki Microsoftu, należy najpierw liznąć nieco teorii. Otóż od jakiegoś czasu w marketingu karierę – może nie błyskotliwą, ale zawsze – robi termin „substytucja logo”. Substytut logo to taki twór, który ma przypominać logo, chociaż niekoniecznie na pierwszy rzut oka. I niekoniecznie świadomie.
Dwa klasyczne przykłady substytutu logo, to znaczek drużyny Houston Rockets (dla ludzi beznadziejnie pogrążonych w „byznesie” tłumaczę, że Rockets są z NBA, a NBA to taki skrót jak MBA, tylko z „N” zamiast „M”, i że generalnie chodzi o koszykówkę) i ryba z Carrefoura.
Rockets zmienili swoje logo po tym, jak za sponsoring ich drużyny zabrała się Toyota. Chłopaki z Toyoty najwyraźniej uznały, że jak sposnorują drużynę koszykarską, to muszą coś wnieść w historię tego sportu. No i wnieśli. Nowe logo. Logo, które zgodnie z zamierzeniami ma się kojarzyć właśnie z Toyotą. Czy rzeczywiście się kojarzy? Nie wiem, bo skoro skojarzenia mogą być nawet nieświadome, to skąd mam o nich wiedzieć?
Drugi przypadek to Carrefour. Tutaj podobieństwo między rybą, a oficjalnym logo, widać na pierwszy rzut oka. Tylko po co Carrefourowi ryba? Czyżby chłopaki z Carrefoura szykowały się na podbój katolickiej klienteli przy okazji imprez w Lednicy?
Przykład Carrefoura stawia podstawowe pytanie: po co komu taki twór jak substytut logo? Ano nie do końca wiadomo. Być może po to, żeby marketerzy mogli karmić klientów swoimi produkcjami także wtedy, gdy ci na widok logo danej marki rzygają dalej niż widzą. Substytut logo miałby więc być sposobem na estetyczne obcowanie z produktem. Estetyczne czyli bez rzygania.
Inna hipoteza zakłada, że substytutu logo używa się tam, gdzie z innych względów niż estetyczne nie chcą lub nie mogą użyć standardowego logo.
Równie prawdopodobny jest jednak scenariusz zakładający, że pierwszy substytut logo powstał przez przypadek. Po prostu w czasie zapisywania pliku z grafiką reklamową grafikowi powiesił się komputer, i gotowy przekaz reklamowy wyszedł jakiś taki nie do końca ten-teges… Aby nie płacić klientowi odszkodowania za spieprzony przekaz, szef agencji reklamowej zastosował strategię znaną wśród muzyków: jeśli zagrasz fałszywą nutę, zrób to raz jeszcze i powiedz, że grasz jazz. Na poczekaniu wymyślił termin „substytucja logo”, wmówił zleceniodawcy, że to awangarda marketingu, i wydębił dodatkową premię za innowację w komunikacji z klientem.
A na koniec przeprowadził serię operacji na otwartych mózgach przeciętnych klientów, w trakcie których udowodnił, po odpowiedniej ilości kontaktów z substytutem logo, późniejszy kontakt z „normalnym” logo wywołuje u klientów orgazm. Albo inną entuzjastyczną reakcję.
Coś w tym może być – vide ja, Teletubisie i Internet Explorer.
Ja pierdzielę, ale się rozpisałem… dam Wam odetchnąć. Krótka przerwa.
….przerwa na reklamę….
….koniec przerwy na reklamę….
Jak wspomniałem na wstępie, od pewnego czasu stałem się fanem Internet Explorera. Dzięki neuromaltretingowym teoriom związanym z substytucją logo wiem już dlaczego.
Oto co można znaleźć w jednej z książeczek z Teletubisiami, której bohaterem jest Lala. (Dla niewtajemniczonych – Lala to ten żółty Teletubiś. Czyli nie gej – gej to ten fioletowy, Tinky Winky. Lala to kobitka, więc co najwyżej jest lesbijką. Zresztą pytajcie o to ex-rzecznika praw dziecka.)
Lala ma piłkę. Najpierw okrągłą, czyli taką, jakiej każdy by oczekiwał.
Piłka jednak nieoczekiwanie zaczyna zmieniać kształt. (Dla niewtajemniczonych: ja wiem, że ten zmieniający się kształt piłki to lipa i takie rzeczy się nie zdarzają, ale dzieci nie mają obiekcji. No i co nieco się uczą przy okazji).
Powiedzmy, że kwadrat to ja rozumiem.
Prostokąt też.
I nawet trójkąt…
Ale to jest już k***a zbyt grubymi nićmi szyte, panie Gates!
Wstydź się Pan! Faszerować niewinne dzieciątka substytutami logo Pana śmierdzącej przeglądarki?!
Na szczęście moja córa ma zabawkę – pandę, ha ha ha! I cała Pana perfidna intryga bierze w łeb!
(Dla niewtajemniczonych: poszukajcie sobie, jak się na angielski tłumaczy „panda mała”. Zrozumiecie, jak panda może obrócić w niwecz zakusy Billa Gatesa, a przy okazji gruntownie pogłębicie swoją wiedzę o ssakach i przeglądarkach internetowych)
PS. Niestety moja pandziarska ochrona przeciwko product placementowi w wykonaniu Microsoft ma słaby punkt: zabawka mojej córeczki to panda wielka… Ta pocieszna, czarno-biała.