Wyobraźmy sobie, że jesteśmy chłopakami od marketingu w jednym z telekomów. Wyobraźmy sobie, że po okresie ciężkiej i efektywnej pracy przychodzi pora na zasłużony wypoczynek. Wyczekiwany od dawna. Upragniony. Wytęskniony.
Urlop.
Wyobraźmy sobie, że po tygodniach codziennych erupcji nieposkromionej kreatywności nie jesteśmy w stanie wymyśleć żadnego szczególnie oryginalnego sposobu na spędzenie najbliższych dwóch tygodni. Idziemy więc do biura podróży, celem zarezerwowania wycieczki do Egiptu. Jeśli jest to akurat TUI, możemy liczyć również na promocyjną ofertę zakupu dziecka za niecałe 200 zł.
Zaskoczeni niecodzienną propozycją tłumaczymy niepewnie, że dziecko nie zmieści się już nam do walizki i poprzestajemy na zakupie wycieczki. Pani z biura nie rezygnuje. Licząc na to, że odrzuciwszy pierwszą propozycję nie będziemy mieć serca odrzucić kolejnej, proponuje wykupienie wycieczki w opcji all inclusive.
Wyobraźmy sobie, że z językiem zamorskim jesteśmy mocno na bakier, szczególnie jeśli chodzi o terminologię turystyczną. Prosimy więc o telefon do przyjaciela. Przyjaciel informuje nas, że owo all inclusive to fajna sprawa: wszystko, albo prawie wszystko będziemy mieli za darmo. Rozochoceni taką wizją, bierzemy wariant all inclusive.
Zdradzając słowiańskie rozmiłowanie w alkoholu, po przylocie na miejsce pierwsze kroki kierujemy do baru. Od razu pobieramy pierwszą lekcję prawidłowego rozumienia terminu all inclusive. Za darmo jest lokalny sikacz – prosto z wielbłąda – i parę drinków. Takich zupełnie zgrzebnych, bez parasolek. Za przyjemność wypicia drinka z parasolką i przyzwoitą ilością przyzwoitego alkoholu trzeba zapłacić. Za wino, na którego etykiecie nie widnieje data przydatności do spożycia – również.
Wycieczek fakultatywnych za darmo nikt nie obiecywał i za darmo nie są. Na początku pobytu dajemy się skusić rezydentowi z biura podróży, i rezerwujemy wycieczkę do Kairu. Płacimy więc cokolwiek nieadekwatną sumę za przewóz autobusem i 15-minutową sik-pauzę u celu podróży, która ma wystarczyć i na sika, i na przeznaczony na Facebooka autoportret na tle piramid.
Niestety, po tygodniu okazuje się, że wycieczka pod piramidy zostaje odwołana, a na zwrot jej kosztu nie ma co liczyć. Regulamin wyjazdów fakultatywnych przewiduje bowiem szeroki katalog okoliczności, w których biuro nie jest zobowiązane do zwrotu kosztu odwołanej wycieczki. W katalogu tym się w nim między innymi krwawe zamieszki połączone z obalaniem aktualnie urzędującego prezydenta.
Zirytowani, dziękujemy niebiosom za zbliżający się koniec naszego wyjazdu. Oraz za to, że mimo koszmarnej hotelowej kuchni nie dosięgła nas osławiona klątwa faraona. Wsiadamy do zatłoczonego autobusu PKS z przytroczonymi skrzydłami, szumnie zwanego samolotem. W połowie lotu zapomniany już prawie faraon uśmiecha się do nas wyjątkowo złowieszczo. (Wyjątkowo złowieszczo, czyli ze skutkiem natychmiastowym). Pech chce, że równie złowieszczo uśmiecha się jeszcze do dziesięciu innych współpasażerów. A toalety są cztery.
Nafaszerowani Smectą wracamy do pracy. Pierwsze zadanie od szefa: wykombinować nazwę dla nowej taryfy. Nowa taryfa daje darmowy dostęp do 2 (słownie: dwóch) serwisów internetowych.
Uzbrojeni w nowozdobytą wiedzę nazywamy ją oczywiście All Inclusive.
Zdjęcie z piramidami pochodzi z http://www.flickr.com/photos/timkelley/2810331395/