W muzyce od dawna daje się zauważyć dążenie do szukania dla siebie coraz ciaśniejszych szufladek, czego efektem są gatunki muzyczne o coraz bardziej wymyślnych i specjalistycznych nazwach. Weźmy taki heavy metal: na początku był po prostu metal, ale niewiele trzeba było czasu, żeby pojawił się thrash metal, death metal, black metal, gore, a nawet soft metal. (Autor tego ostatniego terminu najwyraźniej inspirował się fizycznymi właściwościami cyny.)
Temu trendowi nie oparł się nawet punk rock. Wydawałoby się, że ideologia „trzy akordy, darcie mordy” nie stwarza specjalnie potencjału do tworzenia muzycznych nisz, a tymczasem dzięki tym panom dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak celtic punk rock.
Ci z Was, którzy byli na tegorocznym Open’erze mogli zauważyć, że jeden z takich wąskich nurtów muzycznych doczekał się nobilitacji i uznania w postaci dedykowanej mu sceny. Być może nie była to szczególnie duża ani eksponowana scena, ale była.
Ten nurt to gastro folk.
Niestety nie wiem, jak brzmi, bo akurat trafiłem na przerwę w występach, ale obstawiałbym jakąś bardziej melodyjną wersję niesławnej sceny ogniskowej z „Płonących siodeł” Mela Brooksa:
Ten link należy kliknąć i obejrzeć film.
Tak czy inaczej, jeśli miałbym przewidywać przyszłość tego nurtu, to spodziewałbym się, że niedługo wykrystalizują się (o ile to dobre słowo) dwa pod-gatunki. Pierwszym z nich będzie wlot gastro folk, w którym aranżacje opierać się będą o górne partie układu pokarmowego, czyli o tak zwany wlot.
Drugim będzie wylot gastro folk, w którym pierwsze skrzypce (?) grać będzie, jak się można domyśleć, wylot. Dieta oparta na roślinach strączkowych, kapuście i piwie powinna sprzyjać szczególnie wirtuozerskim popisom. Jest więc szansa, że wkrótce (o) mnie usłyszycie.
To ja idę poćwiczyć.