Swego czasu w telewizji można było zobaczyć całe mnóstwo reklam, w których związek między ruchem ust aktorów i kwestiami dobiegającymi z głośników był, delikatnie mówiąc, bardzo luźny. Część z tych reklam była po prostu zachodnimi reklamami z polskim dubbingiem, ale część była produkcjami polskimi.
Miało to miejsce mniej więcej w latach dziewięćdziesiątych, czyli w czasach, kiedy w Polsce branża reklamowa może nie była już w powijakach, ale z pewnością – pod względem umiejętności manipulacji odbiorcą – zdecydowanie bardziej niż obecnie odstawała od tzw. rynków rozwiniętych.
Jeśli wierzyć miejskiej legendzie krążącej wtedy po działach marketingu, agencjach reklamowych i wydziałach zarządzania na wyższych uczelniach, autorzy owych polskich reklam z premedytacją kazali wręcz mówić aktorom na planie kwestie, które nigdy nie miały trafić do finalnej wersji spotu. „Prawdziwy tekst” miał być nagrany dopiero w studio.
Koszmarny lip sync był więc w tych reklamach efektem zamierzonym. To samo dotyczyło zresztą zagranicznych reklam z polskim dubbingiem – w tym przypadku także nie starano się, aby polskie dialogi próbowały udawać, że pasują do ruchu ust aktorów.
Zgodnie ze wspomnianą miejską legendą, reklamodawcy chcieli, aby ich produkcje wyglądały jak dubbingowane reklamy zachodnie, gdyż reklamy zachodnie odbierane były jako bardziej wiarygodne.
Jeśli rzeczywiście tak było, to można dojść do całkiem ciekawego wniosku: społeczeństwo było skłonne bardziej zaufać ludziom, którzy mieli całe dziesięciolecia na doskonalenie sztuki wciskania kitu (czyli zachodnim twórcom reklam), niż ludziom, którzy dopiero stawiali swoje pierwsze kroki w tej profesji.
Obrazek we wpisie pochodzi stąd.