Jeśli ktoś z Was myślał o depilacji, to właśnie nadarza się niebywała okazja. Nieważne, czy macie parę chromosomów X czy – chyba rzadziej widywany w salonach depilacji – zestaw XY. Nieważne jaką część ciała chcecie wydepilować. I nieważne jak bardzo jest ona kudłata.
Nieważne i tyle. Przychodzicie, wręczacie stówkę i jeszcze dostaniecie resztę. Symboliczną, ale zawsze.
Ale spieszcie się – nic co dobre nie trwa wiecznie.
Marka No+vello, specjalizująca się… no właśnie, w czym? W cenniku mowa jest o zabiegach fotodepilacji i fotoodmładzania, co szczerze mówiąc pachnie mi raczej Photoshopem i grafiką komputerową niż gabinetem kosmetycznym. (Swoją drogą, w czasach, gdy profilowa fotka na Facebooku jest ważniejsza niż cokolwiek innego, na takie usługi też znaleźliby się chętni). Przyjmijmy jednak, że fotodepilacja ma – co do efektów – więcej wspólnego z pęsetą niż Photoshopem.
Zatem, marka No+vello chwali się ponad tysiącem salonów na całym świecie, jednak sądząc po niefrasobliwym podejściu do ustalania ceny, muszą to być raczej debiutanci na rynku, niż starzy wyjadacze.
99 złotych za każdą część ciała, niezależnie od płci? Naprawdę?
No to poczekajmy, aż w salonach pojawi się kilku takich jak ja: obżartych kapustą, bobem i fasolą, opitych piwem obleśnych samców, wypuszczających lotne (?) produkty przemiany materii to górą, to… dołem.
I zażąda depilacji tyłka.
Zobaczycie – cennik momentalnie zmieni się na taki, który będzie odzwierciedlał poziom ryzyka zawodowego pracowników przeprowadzających zabiegi.
PS. O Photoshopie jako metodzie przywracania (sobie) świetności już pisałem, przy okazji literackiego debiutu Krzysztofa Ibisza.