Jakiś czas temu robiłem pizzę. Własnoręcznie. No, może prawie własnoręcznie. Najbardziej upierdliwą część roboty wspaniałomyślnie zostawiłem dziecku.
Dokonany w ostatniej chwili przegląd zawartości lodówki zasygnalizował pewne problemy z aprowizacją, postanowiłem więc pozostawić kuchnię na pastwę kilograma mąki i wyrabiającej ciasto pociechy. Sam zaś wybrałem się do Tesco, aby kupić brakujące składniki – między innymi salami.
Wędliny w Tesco kupuję w ciemno, bo ślepo wierzę w slogan, jaki zobaczyłem na hali marketu:
„Nasz przepis na jakość to tradycyjna receptura”
Wierzę w niego nawet mimo istotnej nadreprezetacji literki „E” oraz zaskakującej – jak na tradycyjne receptury – obecności cyferek na etykietach dostępnych w Tesco wędlin. Kupując salami postanowiłem jednak trochę bardziej wnikliwie przyjrzeć się kandydatom na krytyczny składnik mojego obiadu.
Odkryłem dzięki temu, że receptury Tesco muszą być zaiste głęboko, głęboko tradycyjne, sięgające czasów powszechnego dobrobytu. Czasów, kiedy to nikomu jeszcze głód w oczy nie zajrzał, i nikt jeszcze nie wpadł na pomysł, że salami można zrobić także z osła, po tym jak zeżarte zostały już wszystkie świnie, indyki i krowy (czyli jedyne zwierzęta, które zgodnie z moimi obserwacjami trafiają obecnie do Tesco przerobione na salami).
Może być jednak, że w dobie ogólnoświatowego kryzysu, czasy, w których salami wyrabiało się ze świni, będziemy wspominać z rozrzewnieniem…
PS. A propos tytułu dzisiejszej notki: nie wiem, czy pamiętacie, że postaci z Milne’owskiego klasyka rozgościły się już w świecie wędlin? Nie? No to niniejszym przypominam.