Era informacji?

era_informacji_tnKiedyś spotkałem się z taką oto refleksją: dzisiejsze czasy nazywa się często erą informacji, ale znamienne jest, że nie nazywa się ich erą wiedzy. Rzeczywiście, znamienne. Ale tak sobie myślę, że nawet nazwa „era informacji” to wytwór optymistycznego idealizmu graniczącego z naiwnością.

Ja na swoje własne potrzeby używam nieco innego terminu: era dezinformacji. Może wytłumaczę dlaczego.

Gdzie się nie obejrzę, co i rusz ktoś próbuje przekonać resztę świata, jakimż to dobrodziejstwem jest wezbrany ocean informacji, w którym tapla się obecnie ludzkość. Właściwie nie wiem nawet czy chodzi o próbę przekonania, wygląda na to, że spora część świata jest to tego punktu widzenia przekonana. Może po prostu ci prorocy nowej ery muszą sobie pokrzyczeć.

A co konkretnie pokrzykują?

Ano że nigdy wcześniej nie mieliśmy tak łatwego dostępu do informacji jak teraz. Co jest ważne, bo dostęp do informacji ma nas uczynić prawdziwie wolnymi. Zbudować nasz dobrobyt. Ułatwić nam życie. Stać się w naszych rękach potężnym orężem w walce – chociażby – z wszechwładnymi do tej pory korporacjami. Wikileaks ma obnażyć ich mroczne sekrety. Porównywarki cenowe mają uniemożliwić cyniczne sięganie do naszych portfeli. Facebook ma wezwać nas do bojkotu.

Podobno nadchodzi też kres tradycyjnych mediów. Podobno skończył się tradycyjny podział na nadawców i odbiorców informacji – teraz każdy może stać się nadawcą, pozbawiając monopolu na rząd dusz dziennikarzy.

Brzmi pięknie, ale czy naprawdę wierzycie, że teraz już każdy może dać początek cudownej fali informacji, wolnej i idealnej, która w oka mgnieniu okrąży świat, oświecając swym blaskiem niezmierzone rzesze odbiorców, rozpalając ich serca i inspirując do czynów?

Jeśli tak, to mam pytanie – ilu z Was już się udało taką falę zapoczątkować?

Zacznijmy od odrobiony teorii. Gdzieś tak po II wojnie światowej, a więc w epoce, w której ludzie słuchali radia, a telefony miały tarcze i były nierozerwalnie połączone ze sobą kablami, panowie Shannon i Weaver opracowali pewien klasyczny model komunikacji. Jak się zaraz okaże, model ten przetrwał próbę czasu i nadaje się do opisu rzeczywistości, w której ludzie nie słuchają ani radia ani czegokolwiek innego, bo wolą klikać lajki na Facebooku (co bardziej wytrwałe jednostki dopisują jeszcze „LOL” lub coś równie treściwego w komentarzach), telefony łączą się ze sobą powietrzem, a zamiast tarcz mają przyciski. Wróć, przycisków też już nie mają.

Zgodnie z tym modelem, na początku było słowo.

A nie, przepraszam… modele mi się pomyliły. Na początku była oczywiście informacja – egzystująca jako niematerialny byt w umyśle nadawcy.

Jak wiadomo, w procesie komunikacji nadawca dąży do tego, aby informacja zaistniała jako niematerialny byt także w umyśle odbiorcy. W tym celu nadawca koduje informację, czyli zapisuje ją, wypowiada czy daje jej upust w inny sposób – chociażby wyciąga rękę przed siebie, prostując jednocześnie środkowy palec, jeśli akurat chce przekazać odbiorcy, że ma go dosyć.

Powiedzmy jednak, że nie mamy palców. Albo rozmawiamy przez telefon. W takim wypadku kodowanie informacji to ten moment, w którym nadawca otwiera gębę i wydaje mu się, że mówi dokładnie to, co ma na myśli.

Napisałem „wydaje mu się, że mówi to co myśli”, ponieważ na etapie kodowania mogą pojawić się pewne nieścisłości. No wiecie – to, aby język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa jest pewną sztuką. I ta sztuka nie zawsze się udaje. Informacja powoli zaczyna więc odbiegać od swojej pierwotnej formy. Ewoluuje.

Taka poewoluowana, zakodowana informacja trafia do – mądre słowo – kanału komunikacji, którym pewnie zmierza do odbiorcy, po drodze oczywiście ewoluując dalej. Bo wiecie, w kanale może panować hałas, może się zrywać zasięg, mogą się dziać inne rzeczy sprzyjające ewolucji informacji. Wreszcie – twórczo przetworzona przez nadawcę i zdegenerowana z powodu przejścia przez kanał – informacja dociera do odbiorcy, który próbuje ją zdekodować (czyli: zrozumieć) tak, jak potrafi najlepiej.

Oczywiście „tak, jak potrafi najlepiej” to nie zawsze to samo co „zgodnie z intencją nadawcy”.

Jeśli bawiliście się kiedyś w przedszkolu w głuchy telefon, to wiecie, o czym mówię.

era_informacji

Jeśli będziecie chcieli podrzucić ten obrazek znajomym, to na www.facebook.com/maltreting znajduje się wersja łatwo podrzucywalna. Co nie zmienia faktu, że wolałbym nie zobaczyć tego obrazka wykorzystywanego dla celów inne niż prywatne, a jeśli już – to po uprzednim uzgodnieniu mailowym

Oczywiście ktoś mógłby teraz zaprotestować i powiedzieć, że w dobie Internetu informację możemy powielać i przekazywać dalej praktycznie bez zmian. Fakt, możemy. Znakomitym narzędziem do powielania informacji jest metoda kopiuj-wklej.

Niestety jest ona jednocześnie znakomitym sposobem na wyrwanie informacji z kontekstu. Mam nadzieję, że nie muszę nikogo przekonywać, że wyrywanie z kontekstu potrafi stanowić problem.

Druga sprawa to częstotliwość, z jaką powielana jest informacja. Nawet jeśli wspaniałomyślnie przyjmiemy, że kopiuj-wklej względnie dobrze służy wierności oryginałowi, to ilość powieleń już nie. Im więcej razy informacja zostanie powielona, tym większa szansa, że znajdzie się ktoś, kto do oryginalnego komunikatu zechce wtrącić swoje trzy grosze, coś wyjaśnić, coś pominąć, coś dopowiedzieć.

No wiecie – coś przekręcić.

Trzecia sprawa: czas.

Kiedyś, z tradycyjnymi mediami, sprawa była prosta. Jeśli jakaś gazeta wytropiła jakąś wielce interesującą sprawę i napisała o tym, to najwcześniej następnego dnia pisały o tym inne gazety. Dziennikarze mieli czas, żeby dokładnie przeczytać artykuł źródłowy, zrozumieć go, zebrać dodatkowe informacje, zweryfikować je i – wreszcie – na względnie spokojnie napisać swój tekst.

Tak, wiem. Trochę idealizuję. Ale dzięki temu lepiej będzie widać różnicę między tym co się działo „kiedyś”, a tym, co się dzieje „dziś”. Czyli to, że kiedyś ludzie przekazujący nam informację przynajmniej teoretycznie mieli czas, żeby zrozumieć to, co się do nich mówi i pisze oraz zastanowić się nad tym, co sami mają napisać.

Oczywiście informacja również i wtedy z czasem ewoluowała, ale chyba nie tak chętnie, jak obecnie.

Potem pojawiła się telewizja, co nieco przyspieszyło bieg wydarzeń i skróciło czas, jaki mieli dziennikarze pomiędzy tym, jak słyszeli od swojego szefa „to gorący temat, zajmij się nim” a „jeśli materiał nie będzie gotowy za 15 minut, to przez resztę życia będziesz prowadził prognozę pogody”. Na szczęście stacji telewizyjnych, przynajmniej tych żyjących głównie z przekazywania informacji, nie było znowuż tak dużo, a jak można się domyślać, tylko stacja telewizyjna mogła ubiec inną stację telewizyjną w przekazywaniu informacji.

Tym niemniej, dawało już się zauważyć, że presja czasu nie sprzyja jakości i zachęca do chodzenia na skróty, upraszczania, generalizowania i spłycania.

Nie wspominając już o tym, że to za czasów dominacji telewizji powstał termin infotainment. I to chyba panowie z telewizji jako pierwsi zorientowali się, że informacja wcale nie musi być wierna prawdzie. Informacja ma być rozrywką. Zorientowali się, że oglądalność jest wyższa, kiedy informacja jest pożywką dla emocji, a nie intelektu. A że panowie z telewizji szybko zauważyli, że strach i oburzenie to jedne z najsilniejszych emocji, to na efekty nie trzeba było długo czekać. No ale nie o tym miałem pisać.

Mógłbym za to napisać o radiu. Że dla uproszczenia je pominąłem. Ale też nie napiszę.

Wracając do tematu: kiedy prym na rynków mediów zaczęła wieść telewizja, nadawcy mieli nieco mniej czasu na myślenie niż za czasów prasy. Ale też nie mieli tak wielu innych nadawców, z którymi musieliby się ścigać o pierwszeństwo w możliwości wyświetlenia paska znaczka „z ostatniej chwili”.

Potem jednak pojawił się Internet. No i gówno wpadło w wentylator.

O ile wcześniej rytm kolejnych mutacji informacji wyznaczał rytm dni i nocy i kolejne wydania gazet (a potem wydania kolejnych serwisów informacyjnych w telewizji), tak od czasu pojawienia się Internetu ten cykl poszedł w odstawkę. Teraz nie ma już czasu na to, by zastanowić się nad tym, jak zrelacjonować to czy inne wydarzenie – jeśli nie zrobimy teraz, za sekundę zrobi to ktoś inny. A inni nie próżnują – palą się do klawiatur i gotowi są wystrzelić z siebie byle bzdurę, by tylko być pierwszymi. Najlepiej oczywiście, by była to jak najbardziej szokująca bzdura.

No i nie ma już kilkudziesięciu czy kilkuset konkurentów w wyścigu o to, kto pierwszy kliknie guzik „publikuj”, tylko kilka miliardów. No, przesadzam – najpierw z tej ludzkiej masy musimy odjąć tych, których z rewolucji nowych mediów wyklucza brak dostępu do Internetu czy brak wkładki mięsnej w garnku. Albo w ogóle jakiejkolwiek wkładki. A spośród pozostałych, kliknięciem tego guzika „publikuj” zainteresowanych jest tak naprawdę niewielki promil (i pewnie właśnie raczej promil niż procent). Niemniej jednak, zapewne wciąż należy ich liczyć w dziesiątkach milionów.

Jeśli jesteśmy już przy dziesiątkach milionów, to chyba ta liczba rzuca trochę światła na potencjał każdego z nas do tego, abyśmy to właśnie my – ja, Ty, mój znajomy, Twoja kumpela – stali się autorami tej wspaniałej, rozpalającej emocje fali informacji.

Każdy z tych dziesiątek milionów może się jednak do już rozhulałej fali informacji dołączyć. Przekazać ją dalej swoim dwustu znajomym, po to, by dwóch z nich przekazało ją jeszcze dalej. A przy okazji skopiować-i-wkleić, dodać coś, wyciąć, wyjaśnić, zaciemnić. Przekręcić i wypaczyć. W każdej minucie ten proces może zachodzić setki razy.

Internet, wydawałoby się idealne narzędzie przekazywania informacji, to tak naprawdę jeden wielki głuchy telefon. I to na sterydach.

Wróćmy jednak jeszcze do tych, którzy dają początek fali informacji obiegającej glob. Do tych motyli, które siedząc w Azji, uderzeniem skrzydeł wywołują huragan niszczący Nowy Orlean. Kto ma szanse takim motylem zostać?

To proste: każdy z nas. Zaraz, zaraz… Każdy? Naprawdę? Czy ja właśnie nie przeczę czemuś, co napisałem nieco wcześniej? Nie. Bo prawdziwe pytanie brzmi: kto ma największe szanse nim zostać?

To w zasadzie też jest proste: ktoś, kto jest dobry w te klocki – czyli ktoś, kto wie jak bić skrzydłami, żeby wywołać huragan. A dodatkowo chce mu się to robić, czyli ma odpowiednią motywację. Jeśli jednocześnie ma i jedno, i drugie (czyli umiejętności i motywację), to chwała mu za to. Jest na najlepszej drodze do zostania czyimś guru.

Jeśli zaś ma tylko umiejętności, a nie ma motywacji, to też nic straconego. Być może znajdzie się ktoś, kto mu tej motywacji dostarczy, na przykład w postaci pieniądza. Oczywiście nie zrobi tego bezinteresownie: umiejętności naszego motyla zostaną zaprzęgnięte po to, aby realizować cele swojego chlebodawcy.

W każdym razie osobnik zdolny acz pozbawiony motywacji ma całkiem spore szanse skończyć jako wyrobnik uprawiający propagandę dla kogoś, kto sam zdolności nie ma, ma za to motywację i pieniądze. Korporacji jakiejś na przykład.

Tak, wolna informacja jest fajna. Nie mam zamiaru z tym dyskutować, sam z tego korzystam. Tylko jakoś nie mogę zapomnieć o tym, korzystają z niej także ludzie i instytucje, którzy mają maszynerię pozwalającą z tej wolności korzystać na dużo większą skalę niż przeciętny zjadacz chleba.

I tak już na zakończenie filmik, którym zachwycał się niedawno marketingowy światek. Reklama pokazująca jak obecnie wygląda rzekomo świat w erze informacji:

Dla tych, którym się nie chce oglądać: to historia wilka, gotowanego żywcem na rosół przez trzy wredne świnie. Przygotowania do kulinarnej uczty zostają przerwane przez interwencję brygady antyterrorystycznej. Świnie stają przed obliczem wymiaru sprawiedliwości pod zarzutem ohydnej zbrodni. Jednak niektórzy wątpią w winę świń. Jedna ze śledzących proces on-line internautek rzuca hasło: przecież to nie było tak, świnie to ofiary. I jest to kamyk, który uruchamia – dzięki Internetowi – lawinę wydarzeń: ktoś dociera do dowodów na winę wilka, studiowane jest tło ekonomiczne incydentu, a świat ogarnia fala niepokoi społecznych. A wszystko to przez jeden wpis na Twitterze.

Wiecie, co to jest?

To jest kryptośredniowiecze.

Tak właśnie. Cofnęliśmy się do etapu średniowiecza (albo nigdy go nie opuściliśmy): motłoch zbiega się na jarmarku by sądzić czarownicę. Nie ma znaczenia, jaka jest prawda – ważne jest to, kto głośniej krzyczy, kto lepiej gra na nastrojach tłumu.

Podstawowy mechanizm pozostaje sam, zmieniły się jedynie detale. Kostiumy jakby inne. Czystsi jakby jesteśmy. Żyjemy dłużej. Wioskowy plac rozrósł się do rozmiarów państw, czy nawet całego globu. No i dzięki Internetowi i serwisom społecznościowym, motłoch nie musi już nigdzie chodzić, żeby czarownicę zlinczować.

A nieco z boku trzyma się grupka niepozornych gości, która od czasu do czasu podszepnie temu i owemu nowe dowody na winę rzekomej czarownicy, albo pomysły na to, kto może jeszcze nią być. I sprzedaje widły – do polowań na kolejne.

Tak, ludzkość wykonała ogromny krok do przodu.

PS. Wracając do trzech świnek i wilka – czy rzeczywiście wiemy, co się stało? Czy to wilk rzeczywiście był szwarccharakterem? Może te cholerne świnie budowały swoje domy w Bieszczadach, karczując dziewicze lasy, budując drogi i rugując wilka z jego naturalnego terytorium?

Nigdy się nie dowiemy. Historię piszą zwycięzcy.