Na wstępie poprzedniej części niniejszej relacji wspomniałem, że na słowo „Slash” reaguję natychmiastowym zapomnieniem o problemach życia doczesnego. Podobnie jest zresztą ze słowami „Guns N’Roses”, dlatego też – aby tego nie zmieniać – nie wybrałem się na ich koncert do Rybnika. Miałem uzasadnione obawy, że to, co obecnie występuje pod szyldem GN’R jest tak naprawdę kryptoparodią GN’R, zasilaną autodestrukcyjnymi zapędami Axla Rose’a. Jak ktoś się będzie bardzo domagał, to kiedyś wyjaśnię, dlaczego tak uważam.
Ze Slashem miałem obawy podobne, chociaż z gruntu odmienne. Ale sprowadzały się do tego samego: że Slash na żywo nie udźwignie ciężaru legendy.
Właściwie to moje obawy odnośnie Slasha nie powstrzymywały mnie przed kupnem biletu na jego koncert w Berlinie, tylko – wiele miesięcy wcześniej – przed zakupem płyty blu-ray z koncertem Made in Stoke. I obawy te sprowadzały się do dwóch słów: Myles Kennedy.
Myles Kennedy to wokalista, z którym Slash nagrał dwa kawałki na swojej pierwszej solowej płycie: Back from Cali i Starlight. Miły gość z niezłym głosem.
Mili goście z niezłym głosem są generalnie w porządku. A w każdym razie są w porządku tak długo, jak długo nie śpiewają ocierających się o boskość piosenek, które oryginalnie zaśpiewał w niepowtarzalny sposób gość o pełnym furii i szaleństwa, potężnym jak dzwon głosie. Gość, który oprócz nieziemskiego głosu miał jeszcze równo nasrane pod sufitem, co czyniło jego wokalne szaleństwo jeszcze bardziej fascynującym.
Posłuchajcie One in a Million, zrozumiecie. A jeśli nie zrozumiecie, to mamy jeden wspólny temat mniej.
Ale być może popełniłem jeden błąd. Byłem na tyle leniwy, że przeglądając koncertowe dokonania Slasha i Mylesa Kennedy’ego na YT nie podłączyłem laptopa do solidnego nagłośnienia.
Bo pewnego pięknego niedzielnego przedpołudnia słuchałem sobie audycji „Muzyka bez granic” w Trójce. A tak się składa, że radio mam prawie nierozerwalnie złączone z całkiem pokaźnych gabarytów kolumnami.
Myles to nie Axl, ale Rocket Queen brzmiało fantastycznie. Natychmiast w myślach przeprosiłem Slasha, że w ogóle śmiałem w niego wątpić, i już bez żadnych obaw o rozczarowanie zamówiłem Made in Stoke.
A później bez żadnego wahania kupiłem bilet na berliński koncert.
Na którym potwierdziło się wszystko to, czego można zasmakować oglądając Made in Stoke: koncert Slasha to nie koncert starzejącej się (przynajmniej jak na gloryfikującego młodość rocka) legendy gitary otaczającej się młodymi przydupasami. Slash featuring Myles Kennedy and the Conspirators to nie tylko kapela o jednej z najdłuższych nazw w historii rock and rolla. To przede wszystkim właśnie kapela. Pięciu gości, którzy zajebiście bawią siebie i publiczność surowym, ognistym rock and rollem, bez aranżacyjnych szaleństw, bez barokowej oprawy audiowizualnej. Pięciu gości , którzy znakomicie czują się obok siebie na scenie i z całą pewnością równie dobrze poza nią.
Takiej zaraźliwej energii, jaka emanuje ze sceny w czasie koncertu Slasha, nie jest w stanie wydobyć z siebie najlepszy nawet artysta, jeśli ma u boku nawet wspaniałych, ale jednak etatowych wyrobników, których robota kończy się po zejściu ze sceny. Do tego trzeba kapeli – i Slash ją ma.
No i oczywiście jest on – Slash.
Trzeba czegoś więcej, żeby wylądować w muzycznym niebie?
PS. Na koniec – mały bonus. Córa, która sympatią do Slasha zapałała w wieku 2 lat (teraz ma niewiele więcej) jak się dowiedziała, że jadę na koncert Slasha, to kazała mi zadzwonić do niej w czasie, kiedy Slash będzie grał Ghost (jej uubiony kawałek). Miałem oczywiście połączyć się z wideo, żeby Córa widziała.
Ustaliliśmy jednak razem, że lepszym pomysłem będzie, jeśli jej akurat ten kawałek nagram. No i nagrałem: