Jak do tej pory miałem taką zasadę, że nie piszę o blogerach. Bo nie. Bo jestem anonimowy. Bo zajmuję się marketingiem, a nie blogerami.
Chyba czas przestać traktować tę zasadę tak dogmatycznie. W końcu jest coś takiego jak „marketing na blogach”, prawda?
Powoli zaczyna mnie bawić przeciwstawianie „niezależnego blogera” z nowych mediów „sprzedajnemu dziennikarzowi” ze starych mediów. Czemu akurat dziennikarzowi? „Sprzedajny” i „nie-niezależny” jest przede wszystkim wydawca – to on ma swój interes ekonomiczny w tym, żeby reklamodawcy zostawiali u niego pieniądze. To on nie może z nimi zadrzeć.
Oczywiście to dziennikarza można zaprosić na dwutygodniową konferencję prasową w tropiki. To jemu można dać jako prezent iPhone’a. Ale to co dla dziennikarza jest ekstra dodatkiem do pensji, dla wydawcy jest standardem, który on chce mieć bez żadnych dodatków. I za który płacą właśnie reklamodawcy – chyba że wydawcy przyświecają inne cele niż finansowe.
I oto, by zająć miejsce niewiarygodnych i skompromitowanych starych mediów, nadchodzi niezależny bloger.
Który tak się składa, że wchodzi jednocześnie w buty i dziennikarza, i wydawcy.
Od chwili podpisania pierwszego kontraktu – z braku lepszego słowa – reklamowego (a właściwie od chwili podjęcia starań ten kontrakt), cała ta niezależność blogera wisi wyłącznie na jego sile charakteru. Nagle w mniej lub bardziej świadomy sposób objawia się blogerowi koncepcja konfliktu interesów: szczerość wobec czytelników versus szczodrość wobec siebie samego.
Oczywiście, bloger będzie twierdził, że jego zarobki na dłuższą metę zależą od jego wiarygodności, więc on nie może sobie pozwolić na jej utratę. Problem w tym, że na dłuższą metę pewne są jedynie śmierć i podatki. A jeść coś trzeba przez cały czas. A pojechać w tropiki czasami chce się akurat teraz, a nie na dłuższą metę. Albo chociaż dostać za darmo nowy dodatek do Battlefielda.
Konflikt interesów. Te dwa słowa oznaczają mniej więcej tyle, ze całą tę niezależność blogera można co do zasady wsadzić sobie w dupę.
Moją też.