Kupujecie nowego iPhone’a. Płacicie za niego 2 500 zł. Koszt podzespołów do niego wynosi ok. 600 zł. Resztę płacicie za to, że iPhone dojechał do Was z Chin. Za to, że mogliście kupić go sklepie o nowoczesnym wystroju i niepowtarzalnej atmosferze.
Za to, żeby specjaliści od marketingu przekonali Was, że jesteście wyjątkowi.
Koniec końców, za to co w pudełku z iPhone’m jest, płacicie 600 zł. Chińczykom.
Za to, czego w pudełku z iPhone’m nie ma, płacicie 1 900 zł, i pieniądze te budują dobrobyt naszej – zachodniej – cywilizacji, trafiając na konta projektantów, specjalistów od reklamy, pracowników stacji telewizyjnych emitujących te reklamy czy wreszcie uprzejmych i kompetentnych sprzedawców w salonach. I fryzjerów, dzięki którym ci sprzedawcy mają tak stylowe, seksowne fryzury.
To nie jest tekst o iPhone. To jest tekst o Samsungu. O Sony. O Wranglerach. O Reserved. O Nike. O Wedlu. O Coca-Coli. O markach. O marketerach przekonujących Was, że ich produkty to radość. Miłość. Spotkania z przyjaciółmi. Emocje. Chiny też są uproszczeniem: Chinami może być Bangladesz. Malezja. Tajlandia.
Produkty to materia. Można je dotknąć, kopnąć, zepsuć czy naprawić.
Marki nie istnieją. Marki to matrix – wytwór umysłu. Wyobrażenie o produkcie, o jego użytkowaniu, o sobie samym jako o właścicielu produktu. Emocje.
Marki nie istnieją, ale ich wpływ na rzeczywistość jest ogromny: garść podzespołów kosztująca wszystkiego 600 zł, po naklejeniu niepozornego jabłka staje się obiektem pożądania, za który płaci się kwotę czterokrotnie wyższą.
Tu jednak pojawia się problem do rozwiązania i jest to problem z zakresu międzynarodowych finansów. Mianowicie społeczeństwa Zachodu – którego częścią się stajemy – muszą skądś wytrzasnąć te 600 zł na podzespoły do iPhone’a, aby móc z nich zrobić iPhone za 2 500 zł.
Mogą próbować sprzedać gotowe iPhone’y do Chin, ale po pierwsze – Chińczycy nie są na tyle zamożnym społeczeństwem, by sfinansować odpowiednio duże zakupy iPhone’ów, a po drugie – Chińczycy potrafią przecież wyprodukować iPhone’y sami. W końcu je produkują.
Dlaczego więc Chińczycy mieliby kupować iPhone’y od społeczeństw Zachodu?
Sądząc z szokujących świat marketingu doniesień o rozmiarach i organizacji rynku podróbek w Chinach, który stał się pełnoprawną konkurencją dla handlu oryginałami – Chińczycy już dawno zadali sobie to pytanie, i dawno na nie odpowiedzieli.
Odpowiedź brzmiała: „nie mamy, kurwa, bladego pojęcia”.
Skąd więc Zachód ma pieniądze na zakup pozbawionej emocjonalnej głębi elektroniki, która za pomocą magii Zachodu staje się iPhone’m?
To proste – pożycza je od Chińczyków. Którzy kupują emitowane na Zachodzie obligacje.
Oczywiście, jak z każdą pożyczką, także i tę trzeba będzie spłacić. Tylko czym, skoro Zachód wyspecjalizował się w produkcji marek, a marki – jako że z definicji są drogie (droższe niż produkty generyczne) – są kupowane jedynie przez społeczeństwa zamożne, czyli społeczeństwa Zachodu? Zawsze można nadrukować nowych pieniędzy, ale czy Chińczycy będą zadowoleni, że ich wierzytelności spłacane są banknotami wypranymi z wartości? Czy będą chcieli pożyczać dalej, na iPhone’a 6, widząc w jakim stylu spłacana jest pożyczka za iPhone’a 5?
Tylko – jeśli nie zechcą – co stanie się z fabrykami, które powstały w Chinach, aby produkować części do iPhone’a 6?
Zresztą pieprzyć fabryki Chińczyków! Co, jeśli iPhone’a 6 Chińczycy nie będą chcieli nam sfinansować, stanie się ze stanowiskami pracy, które powstały przy okazji iPhone’a 5? Co z pracą dla projektantów, specjalistów od reklamy, pracowników stacji telewizyjnych emitujących te reklamy czy wreszcie z pracą dla uprzejmych i kompetentnych sprzedawców w salonach? I fryzjerów, dzięki którym ci sprzedawcy mają tak stylowe, seksowne fryzury?
Co stanie się z kredytami pozaciąganymi przez tych ludzi na zakup domów czy nowych, lśniących samochodów?
Ach no tak. Kryzys.