Jest taki dowcip o tym, jak w pewnej firmie zatrudniano księgowego. Kandydaci przychodzili do siedziby firmy, komisja rekrutacyjna wręczała im informację o poniesionych wydatkach i zrealizowanych przychodach i na tej podstawie kandydaci mieli podać wartość zysku.
Pierwszy z kandydatów poproszony podanie zysku liczył długo i zawzięcie, po czym odpowiedział wreszcie: „milion dwieście tysięcy”.
– Hmmm… odezwiemy się do pana.
Kolejny, po nawet dłuższych zmaganiach z wymagającą materią raportów księgowych, obliczył: „dwa miliony sto dwadzieścia tysięcy”.
– Odezwiemy się.
Trzeci natomiast, spytany „ile wynosi zysk spółki” odpowiedział pytaniem: „a ile panowie chcieliby, żeby wynosił?”
Podobno urzędujący minister finansów jest zagranicą cenionym ekspertem. Jeśli to prawda, to niemal na pewno startuje w tej samej kategorii, co ów trzeci – zwycięski, jak się domyślacie – kandydat na stanowisko księgowego.
Jak było?
Moje pieniądze w OFE nie są ogromne. W latach swojej „świetności” (to znaczy zanim obecnemu ministrowi finansów przypomniało się, że w OFE są pieniądze, które przydałyby się jemu) do OFE trafiało 7,3% mojej pensji brutto (ściślej – podstawy wymiaru składki, czyli pensji brutto pomniejszonej o garść odliczeń). W sumie nieco mniej niż jedna pensja brutto rocznie. Ta nieco mniej niż jedna pensja rocznie dałoby – mocno upraszczając – jakieś 40 pensji uciułanych w ciągu całego życia.
I te 40 pensji, powiększone o ewentualny wypracowany zysk (albo pomniejszone o stratę, bo takiego wariantu nie da się wykluczyć), miałyby mi starczyć na jakieś 8 lat życia na emeryturze. Czemu akurat 8? Bo GUS przewiduje, że kopnę w kalendarz w wieku lat około 75, a premier każe mi pracować do wieku lat 67.
Wychodzi 5 pensji plus wypracowany z nich zysk na rok. Cóż, dupy nie urywa, chociaż na waciki powinno wystarczyć.
Tu na chwilę warto zerwać z uproszczeniem 40 pensji: procent składany to potężna siła, jeśli składka ma okazję popracować na zysk przez parędziesiąt lat, ale trzeba pamiętać, że akurat te składki, które będą pracować najdłużej – czyli wpłacone do OFE za młodu – będą też prawdopodobnie jednymi z najniższych, bo na początku swojej kariery zawodowej zwykle zarabiamy mniej niż w miarę jej rozwoju.
Jak jest?
No tak, i jeszcze jedno. 40 miesięcznych pensji plus zysk na 8 lat życia (znowu wracamy do uproszczenia) w pewnym momencie rządowi wydało się najwyraźniej nadmiernym luksusem dla przyszłego emeryta. Rząd uznał bowiem, że w zupełności powinno mi wystarczyć uzbieranie około dwudziestu pensji: od 2011 do OFE trafia od 2,3% (obecnie 2,8%) do docelowego 3,5% pensji brutto. Czyli rząd uznał, że docelowym poziomem emerytury wypłacanej z OFE są 2 pensje z małym hakiem i z wypracowanym zyskiem na rok.
2 pensje (oddając sprawiedliwość: brutto) plus zysk zamiast otrzymywanych przed emeryturą 12 pensji (netto)… Czy już mówiłem, że dupy nie urywa?
I tak powinienem się cieszyć, że nie jestem kobietą, bo gdybym był, to GUS bazując na swoich wyliczeniach oczekiwanej długości życia życzyłby mi przy okazji najbliższych urodzin 80 lat z małym hakiem zamiast tradycyjnych stu. A to oznacza z kolei, że gdybym był emerytką, to moje emeryckie życie trwałoby dwa razy dłużej niż gdybym był emerytem. A to dalej oznacza, że minister finansów oraz firmujący jego dokonania premier, bywalec Kongresu Kobiet i wyborów Miss Kobiet Polski na wózku (inwalidzkim) pokładają w płci pięknej dużo więcej wiary niż w facetach, bo ufają, że kobietom wystarczy z OFE równowartość jednej pensji plus zysk – na rok.
Jak już mówiłem, dupy nie urywa. A i z tymi wacikami też chyba byłbym jednak ostrożniejszy.
Jak będzie?
Minister finansów zapewne zapomniałby o moim funduszu wacikowym, gdyby nie to, że takich ludzi jak ja – ludzi z dupy-nie-urywającymi oszczędnościami – w OFE jest całkiem sporo: jakieś 16 milionów. A kiedy nawet nie-urywającą-dupy kwotę przemnoży się przez 16 milionów, wtedy jest spora szansa, że na jej widok co nieco może jednak zostać urwane. Na koniec lipca 2013 wartość środków w OFE wynosiła 281 miliardów zł, z czego obligacje skarbowe stanowiły ok. 43%: 121 mld zł. (Liczbę członków OFE, wartość i strukturę aktywów można sprawdzić na stronie Komisji Nadzoru Finansowego, a dane lipcowe – konkretnie w tym pliku.)
Czemu wspominam o obligacjach skarbowych? Zapewne dobrze wiecie. To właśnie obligacje skarbowe okazały się pokusą nie do odparcia dla ministra finansów: uznał, że należy je zabrać OFE, dać ZUSowi, a następnie – umorzyć w cholerę, tylko tym jednym ruchem zmniejszając zadłużenie Skarbu Państwa o jakieś 7% PKB.
Żeby jakoś usprawiedliwić chęć realizacji owej pokusy, uciekł się on do dość ciekawej argumentacji. Otóż nasz zdolny księgowy od dłuższego czasu przekonuje, że OFE zakładają naszemu pięknemu krajowi na szyję pętlę zadłużenia, gdyż pozbawiając ZUS części wpływów (a nie pozbawiając – przynajmniej póki co – także części wypływów) zmuszają Skarb Państwa do wzmożonego zadłużania się, aby ten mógł sfinansować dziurę w finansach ZUSu.
Oczywiście argumenty te są jak najbardziej prawdziwe: faktycznie, gdyby nie OFE, do ZUSu trafiałoby więcej pieniędzy. Dzięki temu potrzebowałby on mniejszych dotacji ze strony Skarbu Państwa, żeby na bieżąco wypłacać renty i emerytury swoim dotychczasowym zadowolonym klientom. Mniejsze dotacje z kolei oznaczałyby mniejsze potrzeby finansowe – czyli mniejszy deficyt budżetowy. Czyli mniejszy dług Skarbu Państwa.
Czyli minister finansów nie kłamie.
Dziura
Minister finansów nie kłamie. On po prostu zapomina. Zapomina, że dziura w budżecie wynikająca z konieczności dofinansowania osłabionego zmniejszonymi (w związku z powstaniem OFE) ZUSu jest tak naprawdę przejściowa. Bo owszem – dzisiaj ZUS cierpi w związku z tym, że jego potencjalni klienci wpłacają doń mniej kasy, ale dzięki temu jutro nie będzie musiał im tej kasy wypłacić.
Zapomina, że owa przejściowa dziura miała być sfinansowana w dużej mierze wpływami z prywatyzacji – tylko, jak to bywa z pieniędzmi zarządzanymi centralnie – wpływy z prywatyzacji poszły na coś innego.
Zapomina też o tym, że tak jak kopana przez OFE dziura w budżecie jest przejściowa, tak ulga po jej zlikwidowaniu przeniesieniem pieniędzy do ZUSu również będzie przejściowa – bo dzisiejsi przyszli emeryci w przyszłości będą emerytami i ustawią się w kolejce po emerytury.
Tylko że wtedy, jak przewidują demografowie (których opinii rząd z tego co kojarzę nie kwestionuje) ZUSowską piramidę będzie zasilać relatywnie mniej pracujących niż obecnie. Wtedy być może wspomni ktoś słowa Churchilla o tak licznych zawdzięczających tak wiele tak nielicznym – i dojdzie do wniosku, że za cholerę nie da się tych słów przyłożyć do systemu emerytalnego.
Bo minister finansów zapomina też, że właśnie dlatego powstały OFE – żeby zaradzić demografii, nie sprzyjającej ZUSowskiej piramidzie.
Inna sprawa, że OFE są dalekie od ideału – o tym akurat minister finansów pamięta doskonale, wypominając to przy każdej nadarzającej się okazji. Ale mam wrażenie, że ZUS od ideału jest jeszcze dalszy.
Sugerując, że to OFE napędzają polski dług, minister finansów zapomina także o jeszcze jednym, ale o tym za chwilę.
Jeden pies
Ktoś może powiedzieć, że ZUS czy obligacje to jeden pies – to państwo i to państwo. Ba, „ktoś”. Premier tak mówi. Mówi nawet więcej:
[Przeniesienie obligacji z OFE do ZUS jest] tak naprawdę jest zamianą tych obligacji, które dziś są w dyspozycji OFE, na wierzytelność przyszłą i to gwarantowaną przez państwo na poziomie ustawowym.
Chcę powiedzieć, że państwo, które jest niewypłacalne, jest niewypłacalne także wtedy, gdy ma obowiązek wypłacić obligacje i historia zna takie przypadki. Gwarancja ustawowa tej wierzytelności wobec obywateli emerytów jest gwarancją dokładnie tyle samo wartą, a w perspektywie może nawet bezpieczniejszą, niż gołe obligacje.
Źródło: tvn24.pl
Postaram się ująć to najdelikatniej jak potrafię: otóż jest to gówno prawda. „Oszczędności” zgromadzone w ZUSie nie są tak bezpieczne jak oszczędności ulokowane w obligacjach skarbowych. Nawet jeśli są to „gołe” obligacje, cokolwiek by słowo „gołe” nie miało znaczyć poza próbą zdewaluowania ich poziomu bezpieczeństwa.
Obligacja to zobowiązanie – zobowiązanie emitenta do wypłaty w określonym czasie określonej kwoty oraz ewentualnych odsetek, w wysokości oraz terminach określonych w warunkach emisji obligacji. I warunki te są niezmienne. Nie-zmien-ne.
Zmiana tych warunków oznaczałaby dla państwa ogłoszenie bankructwa albo konieczność układania się z wierzycielami.
Ustawa to możliwość – możliwość zmiany warunków i kwoty, w jakim wypłacana jest owa wierzytelność przyszła. I państwo z tej możliwości może skorzystać w dowolnym momencie. Wystarczy zmienić ustawę, co akurat jest dość proste.
Zmiana tych warunków nie oznacza dla państwa kompletnie nic – poza zmianą warunków dla samych zainteresowanych, czyli przyszłych lub obecnych emerytów. Nie trzeba próbować się układać z wierzycielami – bo nie ma żadnego długu. Nie ma żadnego zobowiązania.
I owszem, premier ma rację: historia zna przypadki ogłoszenia niewypłacalności państwa. Ale zna też przypadki zmiany warunków i kwoty wypłaty owej „wierzytelności przyszłej”. I nie bawiąc się w historyczne analizy można w ciemno stwierdzić, że są to przypadki wielokrotnie częstsze.
I sam premier powinien to doskonale wiedzieć – nie przypominam sobie, żeby jego rządów Skarb Państwa nie wykupił jakiejś emitowanej przez siebie obligacji. Przypominam sobie za to przynajmniej dwie sytuacje, w których zmieniły się warunki wypłaty emerytur. Przypominam sobie przynajmniej dwie sytuacje, które jasno pokazują, ile warta jest „gwarancja na poziomie ustawowym wierzytelności przyszłej”.
Pierwsza taka sytuacja to zmiana wieku emerytalnego.
Taka sytuacja. Nr 1
Jeszcze niedawno państwo na poziomie ustawowym gwarantowało, że po 65 roku życia mogę zacząć beztrosko zbijać bąki. I – co więcej – że za to zbijanie bąków będę dostawał kasę. Emeryturę.
Jednak państwo zmieniło zdanie. „Gwarancja” możliwości zbijania bąków w wielu lat 65 przepadła, zastąpiona „gwarancją” możliwości zbijania bąków dopiero w wieku lat 67.
Mam nadzieję, że wiecie, dlaczego słowo gwarancja zapisałem w cudzysłowie.
Ale zmiana gwarantowanego (ha, ha, ha) wieku emerytalnego to nie tylko o 2 lata (w przypadku mężczyzn) i 7 lat (w przypadku kobiet) dłuższy czas pracy. To także większa szansa, drogi przyszły emerycie, że emerytury w ogóle nie zaczniesz pobierać. Zaglądając w dane GUSu dotyczące prawdopodobieństwa śmierci w zależności od wieku można oszacować, że uchwalone niedawno przedłużenie wieku emerytalnego do 67 lat zmniejszy liczbę kobiet, które dożyją emerytury o prawie 10%, a liczbę facetów – o prawie 8%.
Proszę, tu obrazek. Tytułem wyjaśnienia: wskazane na wykresie ryzyko zgonu, za wyjątkiem grup najmłodszych, jest ryzykiem, że osoba w wieku odpowiednio 30, 35, 40 czy 45 lat umrze w ciągu kolejnych 5 lat życia.
Jeśli rzeczywiście „wierzytelność przyszła gwarantowana na poziomie ustawowym” byłaby tym samym, co wierzytelność wynikająca z obligacji, to znaczy, że w dowolnej chwili emitent obligacji – czyli skarb państwa – mógłby oświadczyć: „wiecie, w zasadzie to już przyszedł termin wykupu naszych obligacji, ale trochę się rozmyśliliśmy i wypłacimy wam kasę nie teraz, tylko 2 lata później”.
Chciałbym to zobaczyć. Chciałbym zobaczyć, jak ktoś obligacje z takimi warunkami „gwarancji” kupuje.
Chciałbym zobaczyć, jak minister finansów zdradza swój zamiar wykupienia obligacji z dwuletnim poślizgiem szefom banków i funduszy inwestycyjnych, które owe obligacje dla swoich klientów nabyły.
Taka sytuacja. Nr 2
Obligacja to prosty koncept: emitując obligacje, państwo zobowiązuje się, że w dniu takim-to-a-takim odkupi ją za pewną ustaloną z góry kwotę, zwykle zobowiązując się także do wypłaty odsetek. Poza terminami odkupu obligacji i wypłaty odsetek, z góry ustalana jest kwota, za jaką państwo odkupi obligację od jej posiadacza oraz zasady naliczania odsetek. I zasady te są niezmienne. (Tak, wiem, powtarzam się.)
Odpowiednik odsetek istnieje także w przypadku oszczędności gromadzonych w ZUSie (oczywiście „oszczędności gromadzone w ZUSie” to tylko taka konstrukcja językowa – w rzeczywistości żadnych oszczędności gromadzonych w ZUSie” nie ma, bo to co do niego wpłacamy, od razu jest przez ZUS wydawane na pokrycie świadczeń dla obecnych emerytów i rencistów). Rolę tego odpowiednika pełni mechanizm waloryzacji.
Mechanizm ten – w odróżnieniu od oprocentowania obligacji – można jednak w każdej chwili zmieniać. I jest on zmieniany jest, a jakże!
Nie dalej niż w 2012 roku Trybunał Konstytucyjny uznał za całkiem legalny pomysł zawieszenia procentowej rewaloryzacji emerytur i zastąpienie jej waloryzacją kwotową. I uzasadnił to w taki sposób:
„ustawodawca ma swobodę w kształtowaniu mechanizmu waloryzacji” a „zakres zabezpieczenia społecznego jest uzależniony od sytuacji ekonomicznej państwa”.
Źródło: tvn24.pl
Co to znaczy? Państwo będzie waloryzować oszczędności zgromadzone w ZUSie (przepraszam, znowu użyłem tego nieszczęśliwego sformułowania) jak będzie chciało i kiedy będzie chciało. Czyli jeśli będzie chciało. 0% czy 0 zł to technicznie też waloryzacja – tylko z zerowym współczynnikiem tudzież zerową kwotą.
Ba – „zakres zabezpieczenia społecznego jest uzależniony od sytuacji ekonomicznej państwa”, więc jeśli państwo uzna swoją sytuację za słabą, będzie mogło manipulować bezpośrednio przy kwocie. Zamrożenie waloryzacji? Proszę bardzo! Obcięcie emerytur o 10 czy 20%? Czemu nie.
Etykietki
Zresztą pomyślmy. Za kogo uznalibyśmy ministra finansów / premiera, który oświadcza, że nie potrafi regulować zobowiązań własnego państwa? Który ogłasza bankructwo państwa?
To proste: za ciotę. Niedojdę. Frajera, który nie jest w stanie zarządzać finansami państwa. Bankruta. Ban-kru-ta. Niezbyt pochlebna etykietka, prawda? Etykietka, która przekreśla polityczną przyszłość jej posiadacza.
Natomiast premier / minister finansów, który podejmuje decyzję o drastycznym ograniczeniu wypłat emerytur to coś zupełnie innego. Być może u wielu wyborców będzie miał przegwizdane, ale u pozostałych – oraz na przykład na europejskim forum – taki minister finansów / premier może przyczepić sobie etykietę odpowiedzialnego męża stanu, który – gdy sytuacja tego wymaga – nie boi się podjąć niepopularnej decyzji i płacić jej politycznej ceny po to, by ratować upadające finanse publiczne.
Bankrut kontra odpowiedzialny mąż stanu – naprawdę „gołe obligacje” i ZUS to jedno i to samo, panie premierze? Naprawdę?
Tym bardziej, że nie chodzi tylko o etykietki. Jeśli państwo nie chce płacić emerytom, to skutki ekonomiczne takiej sytuacji ograniczone są tylko do tej – niezbyt wszak wpływowej – grupy. Jeśli państwo nie chce spłacić swoich długów wynikających z obligacji, to po głowie dostają wszyscy ich posiadacze. A to jest naprawdę zasadnicza różnica.
Bo tak się głupio składa, że obligacje trafiają nie tylko do OFE. Ba – do OFE trafia ich jedynie niewielka część. Jedynie niewielka część zabezpiecza przyszłe polskie emerytury przyszłych polskich emerytów. Znakomita większość trafia w ręce firm i osób, które po prostu chcą ulokować swoje oszczędności. Polskie obligacje kupują Polacy, ale też kupują je inwestorzy zagraniczni – na przykład idąc za namową obsługujących ich maklerów i doradców z banków inwestycyjnych. Na przykład lokując pieniądze w funduszach inwestycyjnych, które z kolei nabywają polskie obligacje.
Jeśli Polska zechciałaby ogłosić upadłość i nie spłacać długu z obligacji, świecić oczami musiałby więc nie tylko minister finansów / premier przed polskimi posiadaczami polskich obligacji. Świeć oczami – przed swoimi klientami – musieliby również szefowie banków i funduszy inwestycyjnych w Europie i na świecie, którzy swoich klientów raczyli wpuścić na minę.
A jako że szefowie banków i funduszy inwestycyjnych kumplują się z politykami, to po ogłoszeniu plajty polskiego państwa premier / minister finansów nie mógłby liczyć na ciepłe posadki w Polsce czy na przykład we wspólnotowych instytucjach. W przypadku posadek w Polsce sprawa jest oczywista, natomiast jeśli chodzi o Europę, to wpływowi europejscy politycy z pewności nie chcieliby się tłumaczyć swoim wpływowym kumplom ze świata finansjery, dlaczego tolerują na europejskich salonach ludzi, którzy klientów swoich wpływowych kumpli ze świata finansjery narazili na straty.
O tak. Plajta państwa polskiego podpiłowałaby wszystkie możliwe szczebelki potencjalnej międzynarodowej kariery polskiego premiera / ministra finansów. Bankrut na europejskie salony wstępu nie ma.
Co innego mąż stanu podejmujący niepopularne decyzje. Dla takiego zawsze znajdzie się miejsce, szczególnie, jeśli dzięki niepopularnym decyzjom wpływowi koledzy wpływowych europejskich polityków nie będą musieli świecić oczami przed swoimi poirytowanymi klientami.
No to jak, panie premierze – naprawdę „gołe obligacje” to to samo co ZUS? Naprawdę?
Przy czym… przy czym do tak dramatycznych wyborów wcale nie musi dojść. Wcale nie musi dojść do sytuacji, w której premier / minister finansów będzie musiał wybierać pomiędzy byciem bankrutem i byciem mężem stanu. Przecież majstrować przy emeryturach nie trzeba dopiero na ostatnią chwilę, kiedy finanse państwa są już w kompletnej rozsypce. Nie trzeba czekać do za pięć dwunasta, kiedy jedynym możliwym rozwiązaniem jest wariant grecki i cięcie emerytur o 20%, pociągające za sobą gniew wyborców manifestujący się spalonymi samochodami i wybitymi szybami sklepów. Można to zrobić wcześniej, kiedy widmo solidnych kłopotów dopiero zacznie majaczyć na horyzoncie – i można to zrobić nie prowokując przy okazji zamieszek, „delikatnie” gmerając przy wieku emerytalnym czy zasadach waloryzacji.
Chyba już nawet tak się działo, prawda?
Nie muszę chyba dodawać, że takie „delikatne gmeranie” przy obligacjach nie jest możliwe.
Spytam jeszcze raz, panie premierze – naprawdę „gołe obligacje” to to samo co ZUS? Naprawdę?
Cuda samodyscypliny
Nieco wcześniej wspomniałem, że powiem o czym jeszcze zapomina minister finansów sugerując, że to OFE napędzają polski dług.
Otóż zapomina on o tym, że ten dług napędza się sam. Bez żadnej z pomocy z zewnątrz.
OFE istnieją od 1999 roku i od tego czasu zgromadziły, jako się rzekło na wstępie, 281 mld zł. Aby nie utrudniać sobie życia, przyjmijmy, że tyle właśnie wynosiły składki przekazane do OFE – a więc na taką właśnie kwotę opiewa dotychczas wykopana dziura w ZUS, którą państwo zasypuje, zadłużając się. Zapomnijmy łaskawie na chwilę, że mniej więcej połowę tej dziury stanowią obligacje – czyli mniej więcej połowa środków przekazanych do OFE i tak trafia z powrotem do skarbu państwa, który może je dalej przekazać do ZUSu.
OFE. Te wredne OFE doprowadziły więc do tego, że państwo musiało zadłużyć się na dodatkowe 281 mld. Całe 281 mld zł od roku 1999.
Wiecie, o ile wzrosło łączne zadłużenie sektora finansów publicznych od roku 1999 (a właściwie od roku 2000, bo za 1999 nie udało mi się znaleźć danych w jakimś wiarygodnym, rządowym źródle)? O jakieś 560 mld zł.
Jakieś pytania?
Rozporek
Wreszcie – wisienka na torcie. A nawet dwie.
Pemierowi i ministrowi finansów najwyraźniej nie wystarczyło zrobić skok na kasę 16 milionów osób. Ściślej: nie wystarczyło im zrobi skoku na mniej więcej połowę ich oszczędności. Premier i minister finansów chcieliby więcej niż połowę.
Dlatego wykombinowali sobie coś, co nazwali dobrowolnością OFE.
Dobrowolność polega na tym, że jeśli nie pofatygujesz się do ZUSu i nie złożysz wniosku o to, żeby Ci ZUS nie zabierał wszystkich pieniędzy, to ZUS nie zadowoli się ich połową, tylko ściągnie wszystko, co masz.
Nie to, żebym powątpiewał w legalność takiego rozwiązania, ale tak mi się wydaje, że
- gdyby była sobie stateczna firma, o solidnej sytuacji finansowej, która na – powiedzmy – dalszy dynamiczny pożyczyła od tysięcy Polaków kasę (na przykład emitując obligacje)
- i gdyby ta firma pewnego pięknego dnia powiedziała „Wiecie co, drodzy wierzyciele – zmieniamy umowę. My wam nie oddamy kasy; zamiast tego odda ją Wam nasza zadłużona po uszy spółka-córka, bo tak nam jest wygodnie. No chyba że pofatygujecie się do naszego biura podawczego na drugim końcu galaktyki i złożycie tam kwit, że jednak wolelibyście, żebyśmy to my wam tę kasę oddali, to my jesteśmy skłonni się przychylić do takiej prośby”
to UOKiK latami miałby na tej firmie używanie jak Zed na dupie Marcellusa Wallace’a (zanim oczywiście ten ostatni zrobił z dupy tego pierwszemu jesień średniowiecza, ma się rozumieć).
Coś mi jednak niestety podpowiada, że na dupach premiera i ministra finansów mrok wieków średnich swojego piętna nie odciśnie. A szkoda.
Myliłby się jednak ten, kto uznałby, że wizyta w biurze podawczym na drugim końcu galaktyki pozbawi go problemu ZUSu kładącego łapę na jego oszczędnościach. Nie, nie, nie – co się odwlecze, to nie uciecze. Premier z ministrem finansów wykombinowali sobie bowiem, że przez ostatnie 10 lat przed emeryturą należy stopniowo ograniczać inwestycję w akcje (bo po tym, jak ustawa zakaże OFE inwestować w obligacje skarbowe, tak naprawdę niewiele innych możliwości niż właśnie inwestycje w akcje OFE zostanie), żeby uniknąć tzw. ryzyka złej daty – czyli wypłacenia całej kasy, gdy giełda akurat dołuje.
Skądinąd rozsądne podejście.
Owo stopniowe wycofywanie środków z giełdy zyskało chwytliwą nazwę: „suwak bezpieczeństwa”. Jest tylko małe „ale”: w ramach suwaka bezpieczeństwa wycofywane z giełdy środku będą stopniowo trafiały do… ZUS.
Muszę powiedzieć, że nazwa „suwak bezpieczeństwa” jest błyskiem geniuszu, jakiego nie powstydziliby się najwięksi tytani marketingowej komunikacji. W końcu jak inaczej można określić użycie słowa „bezpieczeństwo” do opisu operacji, w której odkładane przez dziesięciolecia, w pocie i znoju środki są w krytycznym momencie powierzane instytucji, która bez ciągłej kroplówki ze Skarbu Państwa (i to kroplówki o przepustowości chińskiej Tamy Trzech Przełomów) z dnia na dzień musiałaby ogłosić bankructwo, zostawiając wszystkich swoich beneficjentów (albo może raczej penitencjariuszy) w ciemnej dupie?
I tym optymistycznym akcentem zakończmy na dzisiaj.
Do obalania rządu jeszcze pozwolę sobie wrócić, ale obiecuję – będzie dużo krócej.
PS. Uprzedzając ewentualne podejrzenia co do moich sympatii politycznych – ja takowych nie mam. Polityczne to ja mam same antypatie. Żeby to udowodnić, mógłbym zabrać się za obalanie opozycji, ale to byłby kompletnie jałowy wysiłek. Opozycja jest tak żenująco beznadziejna, że prędzej czy później obali się sama, bez niczyjej pomocy.