Dwie relacje w jednej

party_like_a_lordDzisiejszy wpis jest efektem współpracy z marką Somersby. Ale nie była to współpraca ze mną.

Relacja z Blog Forum Gdańsk. Część I: małostkowa i odwołująca się do emocji zgoła nikczemnych, a w dodatku nie związana (prawie) ani z tym, co do tej pory działo się na Maltretingu, ani z Blog Forum Gdańsk.

Dzięki znakomitej komitywie, w jakiej Somersby żyje z popularnymi blogerami, marka ta otrzymała na gali Blog Forum Gdańsk tytuł Marki Przyjaznej Blogerom. Chcąc udowodnić, że jest on ze wszech miar zasłużony, na imprezie zorganizowanej przy okazji Forum, Somersby było darmowe.

Zresztą nie tylko darmowe. Było także obowiązkowe, przynajmniej jeśli ktoś chciał wypić piwo. Somersby wykombinowało sobie bowiem, że dopóki z lodówek nie zniknie ostatnia butelka napoju prosto od lorda, żadne inne piwo nie będzie sprzedawane.

(Drodzy piwni puryści – nie protestujcie. Zdaję sobie sprawę, że kontekst, w jakim dwukrotnie zostało użyte słowo „piwo” w poprzednim akapicie, trąci herezją.)

Dzięki asertywnej polityce promocyjnej, jaką Somersby realizowało na BFG, dowiedziałem się więc, że Somersby jest całkiem smaczne. Dowiedziałem się też, że stosowane czasami przez markę hasło „Party like a lord” to prawdopodobnie współczesna adaptacja hasła „Party like a Roman”.

A właściwie – skoro jesteśmy w Polsce, a ja akurat jestem na językowej wojennej ścieżce – hasła „Imprezuj jak Rzymianin”.

Zamożni Rzymianie bowiem, jak powszechnie wiadomo, w trakcie wystawnych biesiad (napisałbym „orgii”, ale by się Wam kojarzyło mało kulinarnie) udawali się raz po raz do pomieszczeń zwanych womitoriami, by za pomocą pawiego pióra (katalizatora reakcji) i amfory (rezerwuaru na jej efekty) zrobić miejsce w żołądku na kolejne danie.

Innymi słowy: żeby się wyrzygać. Jak top-modelki po truskawce na śniadanie.

Podobnie musi być z lordowskim napojem: nie wyobrażam sobie, żeby na dłuższą metę przy czymś tak słodkim jak Somersby dało się imprezować inaczej niż po rzymsku (rzymiańsku? rzymianińsku?), czyli bez rzygania. Owszem, Somersby jest w miarę smaczne, przynajmniej na początku. Jednak obaliwszy pół flaszki, człowiek zaczyna podejrzewać, że więcej niż kolejne pół wypić się już nie da.

I jest to podejrzenie słuszne: próba wypicia więcej niż butelki to wzięcie na siebie ogromnego ryzyka hiperglikemii lub wyrzygania się z przesłodzenia.

Zupełnie jak Rzymianie.

A przynajmniej tak słyszałem.

Co prawda co poważniejsze źródła wskazują, że womitoria były przejściami w murach antycznych amfiteatrów i cyrków, a cała ta historia z pomieszczeniami, pawimi piórami i amforami to fantazje, ale lord Somersby w swoich reklamach niejednokrotnie dawał wyraz temu, że historię traktuje lekko, więc nie mam wątpliwości, że hasło z imprezowaniem po lordowsku odnosi się do rzygania co dwie butelki.

Tak czy inaczej, drogie Somersby: ja wiem, że to co piszę teraz, to typowy problem pierwszego świata, i to do tego tej jego zblazowanej części, której daje się darmowe trunki, a ta jeszcze narzeka.

Ja wiem, że próbujecie mi wmówić, że

W Polsce Somersby [to] napój piwny o smaku jabłkowym (apple beer drink), w którym smak piwa jest doskonale uzupełniony wyraźną nutą jabłkową.

Źródło: somersby.pl

ale doskonale wiecie, że słowo „beer” na Waszej etykiecie to pomysł Waszego działu prawnego, który kombinował, jak reklamować w Polsce markę, pod którą na innych rynkach sprzedawany jest cydr (którego reklama jest w Polsce zabroniona).

Smak piwa w Somersby nie jest „doskonale uzupełniony wyraźną nutą jabłkową” – smak piwa w Somersby jest zarżnięty kukurydzą i zmasakrowany aromatem jabłkowym. Kukurydzą, bo przypuszczam, że tego zboża – a właściwie otrzymywanego z niego syropu glukozowo-fruktozowego – jest w Somersby więcej niż jęczmienia, z którego robi się piwo. Nie wspominając już o tym, że jest go też więcej, niż soku jabłkowego…

Naprawdę, nie jesteście piwem, nie jesteście też konkurencją dla piwa. Dlatego następnym razem zlitujcie się: jak będę chciał sobie na BFG kupić normalnego browara w barze, to nie zabraniajcie obsłudze jego sprzedaży. Blogerzy to interesowna nacja, więc Wasze promocyjne cele i tak pewnie byście zrealizowali – dla większości wystarczającym argumentem do sięgnięcia po Somersby było to, że było darmowe.

W dodatku niektórzy piliby pewnie nawet musząc zań płacić, bo podobno pasuje im do stylu życia – inaczej by go przecież nie reklamowali, nie?

A piwo i tak sobie (i nie tylko sobie) kupiłem. W monopolowym.

Relacja z Blog Forum Gdańsk. Część II: o odmiennym charakterze.

Niedzielny poranek. Siedzę, a właściwie prawie leżę, na siedzeniu w trójmiejskiej kolejce, gdzieś między Gdynią i Gdańskiem. Za oknem przesuwa się krajobraz, który nie mógł się zdecydować, czy ma być złotą polską jesienią czy też „Polską w budowie”, więc został jednym i drugim. Powoli gubiące swoje złote liście drzewa wyrastają tuż za podporami przyszłych wiaduktów – betonowymi blokami, najeżonymi stalowymi prętami. W nieco mglistej atmosferze poranka senna zieleń (która o tej porze roku jest nie tylko zielona, ale także żółta, pomarańczowa i czerwona) miesza się z placami i placykami magazynowymi, parkingami zaimprowizowanymi na betonowych płytach i zapuszczonymi, chaotycznymi gratowiskami i upstrzonymi przez graffiti murami.

Za oknem kolejki tchnący delikatnym ciepłem folk i ostry industrialny rock padły sobie w objęcia.

W słuchawkach czasami grzmi, a czasami kwili ostatnia płyta Jacka White’a. Nie wiem, czy kiedykolwiek dowiem się, o co temu facetowi chodzi. Czy on tak bardzo kocha tę muzykę, którą gra, czy też tak bezlitośnie z niej szydzi.

Specjalnie piszę „muzykę, którą gra”, a nie po prostu „muzykę” – bo to nie jest muzyka White’a. White tylko podprowadził ją hipisowskim buntownikom czy zupełnie wyzutym z rewolucyjnych zapędów kapelom country. White nie gra swojej muzyki: on gra muzykę ze starych płyt.

I naprawdę nie wiem, czy ją tak kocha, czy z niej tak szydzi.

Bo przecież jest z czego szydzić: piosenki White’a bywają momentami tak nostalgiczne, że aż ckliwe. Co rusz odzywają się w nich harmonie i rzewne nuty, które spokojnie mogłyby zabrzmieć na wiejskiej potańcówce na południu Stanów Zjednoczonych, gdy podstarzały właściciel rdzewiejącego pickupa, udekorowanego wypłowiałą krowią czaszką, gość, którego większość z nas uznałaby za rasowego buraka, niesiony falą nostalgii wywołaną muzyką i paroma litrami piwa, wtula się w tańcu w swoją buraczaną panią. I razem z nią zapomina o troskach i zmartwieniach codzienności.

I tak, kołysani przez lokalną kapelę country, przez kilkanaście minut są najszczęśliwszą parą na świecie.

***

Skłamałbym, gdybym napisał, że wiedziałem coś więcej o niejakim MC Silku ponad to, że istnieje i coś robi. Jego ksywa po prostu kiedyś obiła mi się o oczy (a dopiero teraz, przy okazji pisania tego tekstu, jego twórczość obiła mi się o uszy).

To jednak MC Silk był autorem jednego z najbardziej wstrząsających blogosferą stwierdzeń na Blog Forum Gdańsk. To znaczy byłby, gdyby blogosferze przeszłoby przez myśl wziąć je sobie do serca.

W czasie panelu dyskusyjnego, w odpowiedzi na jedno z pytań MC Silk powiedział mniej więcej coś takiego: „mam dopiero trzydzieści parę lat i naprawdę nie uważam, że mógłbym komukolwiek udzielać rad”.

Chwilę wcześniej – a może chwilę później, to tak naprawdę bez znaczenia – inny z uczestników panelu, przypuszczam, że nieco młodszy od MC Silka, mówił o swoich doświadczeniach w pisaniu poradników.

***

Zgodnie z podpisem: "Naturalna i dziewczęca Anna Mucha. Taką ją lubimy najbardziej."

Zgodnie z podpisem: „Naturalna i dziewczęca Anna Mucha. Taką ją lubimy najbardziej.”

Najgłośniejsze brawa i chyba najliczniejszą publiczność zebrało na Blog Forum Gdańsk wystąpienie Anny Muchy, czyli autorki jednego z najbardziej spektakularnych sukcesów finansowych ostatnich miesięcy, a może nawet lat. Nie znam pani Anny, bo od jakiegoś czasu nie oglądam telewizji, jednak przypuszczam, że brawa były zasłużone. I że były wyrazem uznania nie tylko dla bardzo dobrego wystąpienia, w którym pani Anna podkreślała, że to, gdzie jest obecnie, zawdzięcza ciężkiej pracy, szacunkowi i uczciwości wobec czytelnika, ale także dla sukcesu, który stał się jej udziałem.

Że były to brawa za całokształt.

I myślę, że – niezależnie od, albo nawet wbrew intencjom pani Anny – były to w sporej mierze brawa dla pieniędzy. Brawa za udowodnienie, że na blogu można zarobić kupę kasy.

Zeszłoroczne Blog Forum Gdańsk, z jego tematyką i doborem prelegentów, mogło sprawiać wrażenie, że blogerzy chcą udowodnić, że blogosfera to nie tylko akcje z markami, współprace (uwielbiam liczbę mnogą słowa „współpraca”) i nieskrywany dryf w kierunku celebrytyzmu.

Po roku od owego potencjalnie przełomowego Blog Forum, na prezentacjach blogerów zza granicy, z krajów, w których blogi są narzędziem walki o wolność – z Egiptu, Rosji i Ukrainy – sala świeciła pustkami.

Mało kto był zainteresowany tym, co powiedzą ludzie z krajów, w których być może waży się przyszłość świata.

Aplauz i przede wszystkim frekwencja na prezentacji Anny Muchy pokazują, że w blogosferze wciąż trwa gorączka złota.

***

Nie wiem, czy kiedykolwiek dowiem się, o co chodzi Jackowi White’owi. Czy on tak bardzo kocha tę muzykę, którą gra, czy też tak bezlitośnie z niej szydzi.

Bo nie wiem, czy tak naprawdę jest z czego szydzić.