Pralkę. Powiedzmy, że chodzi o pralkę. Niech na potrzeby tego tekstu pralka będzie uosobieniem tych wszystkich robotów kuchennych, zmywarek, lodówek, aparatów fotograficznych, laptopów (o laptopach nawet kiedyś pisałem w podobnym kontekście), telewizorów, odtwarzaczy DVD (też mi padł jakiś czas temu, ale akurat nie pisałem), wiertarek, telefonów komórkowych, kosiarek do trawy czy wreszcie także pralek, które – wysłane do serwisu po upływie okresu gwarancji – wracają zeń z informacją, że naprawa zamknie się kwotą zbliżoną do ceny nowego egzemplarza.
„Padł moduł sterujący. Mogę wymienić, ale ten moduł kosztuje sporo kasy, no i trzeba dołożyć robociznę. To nie ma sensu, dołoży pan stówę czy dwie i dostanie pan lepszy model w sklepie. Bardziej opłaca się kupić nową”. Ile razy to słyszeliście? Ile razy tego nawet nie musieliście słyszeć, żeby wiedzieć, że tak właśnie jest – że „bardziej opłaca się kupić nową”?
No to zastanówmy się, czy rzeczywiście bardziej opłaca się kupić nową. W skali makro.
***
Zanim zaczniemy: co prawda nie jestem pewien, czy pralka może być uosobieniem czegokolwiek, ale przecież nie może być też upralkowieniem, prawda?
No chyba że właśnie może być. W takim razie przepraszam wszystkie pralki.
***
Przyjmijmy na chwilę, że dobrą miarą dobrobytu społeczeństwa, a może nawet poziomu jego szczęśliwości, jest łączna wartość posiadanych przez to społeczeństwo dóbr materialnych. Z których jedno – nasza pralka – właśnie się zepsuło. Jej naprawa, polegająca na wymianie modułu sterującego, kosztowałaby 650 zł za części i 100 zł za robociznę. Nowa, błyszcząca pralka prosto z telewizyjnej reklamy to wydatek rzędu 1 000 zł.
Pralka po naprawie służyłaby kolejne 5 lat. Kupując nową, mógłbym liczyć na 10 lat pracy. Rachunek jest prosty: bardziej opłaca się kupić nową.
Na pierwszy rzut oka kupno nowej pralki to same korzyści. Dokładając ledwie 1/3 do kwoty niezbędnej na naprawę, będziemy cieszyć się z posiadania pralki 2-krotnie dłużej. W dodatku – ilu ludzi dzięki nam będzie miało pracę! Naprawiając pralkę, dajemy zajęcie na godzinę tylko parze małych chińskich rączek, składających do kupy nowy moduł sterujący, oraz panu Zdzichowi z lokalnego serwisu, który dla nas ten moduł zainstaluje. Kupując nową pralkę, pana Zdzicha co prawda spychamy na boczny tor jako niedostosowanego do wymogów rozwijającej się gospodarki rynkowej, ale oprócz pary małych chińskich rączek od modułu sterującego (który przecież także w nowej pralce jest potrzebny), godzinę dodatkowej roboty ma także
- hutnik wytapiający stal na obudowę,
- mechanik od silników,
- elektryk od grzałek,
- hydraulik od tych wszystkich rurek i zaworków,
- nafciarz, pracownik rafinerii i robotnik w zakładach chemicznych, w których powstają elementy plastikowe,
- sprzedawca w sklepie,
- kierowca ciężarówki, który postawi nam pralkę pod klatką, żebyśmy mogli zastanawiać się, jakim cudem wtaszczymy ją na drugie piętro
- i wreszcie pracownik huty szkła, dzięki któremu przez to fajne, okrągłe okienko możemy sprawdzić, czy w stercie brudnych gaci nie było przez przypadek kota, którego od wczoraj szukamy.
No, może ten ostatni jest raczej pracownikiem huty pleksi, ale nie czepiajmy się szczegółów.
I tak, kosztem niewielkiego, dodatkowego wysiłku finansowego, naszą perspektywiczną decyzją daliśmy pracę dziesięciu osobom. Zamiast zaledwie dwóm. A uszczęśliwić udało nam się jeszcze więcej osób: oczywiście owych 10 zaangażowanych w produkcję pralki, ale także ministra finansów (bo PKB rośnie) i wreszcie samych siebie – bo zrobiliśmy interes życia: dokładając zaledwie 33% ceny, zapewniliśmy sobie pralkę na czas o 100% dłuższy.
I jeszcze do tego kilku lokalnych aktywistów Greenpeace, bo nasza nowa pralka zużywa mnie wody, mniej prądu i w ogóle jest bardziej eko.
Spójrzmy jednak na problem trochę inaczej: hutnikowi, mechanikowi, elektrykowi, hydraulikowi, trzem ludziom z przemysły petrochemicznego, sprzedawcy, kierowcy i kolesiowi od pleksiglasu udało się, dzięki wspaniale skoordynowanym wysiłkom, osiągnąć to samo, co mógłby zrobić pan Zdzichu: przywrócić mi możliwość prania brudnych gaci.
10 chłopa zapewniło taki poziom łącznego dobrobytu społeczeństwa, jaki mogłoby zapewnić sam pan Zdzichu (no, prawie sam – nie zapominajmy o Chińczyku).
Ależ ta nasza gospodarka efektywna, co?
Oczywiście ktoś mógłby – słusznie zresztą – zauważyć, że nowa pralka będzie mi służyć przez 10 lat, a pralka naprawiona przez pana Zdzicha zaledwie przez 5, więc pan Zdzichu nie dostarcza tego samego, co jego interdyscyplinarni konkurenci.
To rzeczywiście gwóźdź do trumny tego rozumowania: pan Zdzichu nie potrafi zastąpić dziesięciu pracowników branż przeróżnych. Pan Zdzichu zastępuje ich – w przeliczeniu – zaledwie pięciu.
Mam nadzieję, że dostrzegacie, że słowo „zaledwie” zostało użyte z przekąsem.
***
Pójdźmy jednak jeszcze kawałek dalej.
Po to, żebyśmy znowu mogli prać gacie, dziesięć osób siedziało w robocie o godzinę dłużej. Godzinę później przyszło do domu, żeby spędzić ten czas z dzieciakami czy z żoną lub mężem. Godzinę mniej poświęcili na wzmacnianie relacji z nimi, dokładając kolejny promil ryzyka, że sędzia sądu rodzinnego rozłączy to, co Bóg złączył, a czego człowiek miał nie rozłączać, bo zamiast integrować się z rodziną, integrowali się ze współpracownikami.
Wszystko dlatego, że jakiś menago w fabryce pralek wykombinował sobie, że jemu bardziej opłaca się sprzedawać nowe pralki niż części zamienne do starych, i tak ustawił cennik tych ostatnich, żeby klientom bardziej „opłacało się” kupować nowe. (I słusznie zresztą sobie wykombinował, bo my – karmieni reklamą i przekonani, że nowe jest lepsze, że jest fajniejsze, że jest bardziej sexy i lepiej wyraża naszą osobowość, niż stare – potrzebujemy tylko usprawiedliwienia, by po to nowe sięgnąć, a ściągnięty z kosmosu cennik części zamiennych usprawiedliwieniem jest przecież znakomitym.)
Dobrze, że przynajmniej pan Zdzichu będzie miał więcej czasu, żeby pielęgnować wartości rodzinne. No chyba że się będzie umartwiał tym, że nie ma pracy.
***
Właśnie. Skoro już przy tym jesteśmy, to z podziałem pracy między jednostki wiąże się pewien problem. Polega on na tym, że pracę trudno rozdzielić równomiernie. Z jednej strony mamy więc całkiem solidną grupę bezrobotnych, którzy są nieszczęśliwi, bo nie mogą znaleźć pracy. Z drugiej, wśród pracujących mamy wielu takich, którzy są nieszczęśliwi, bo pracują zbyt dużo, chociaż niekoniecznie tego chcą.
Żeby było zabawniej, w ramach rozwiązywania innych problemów dręczących nowoczesne społeczeństwa, podnosi się wiek emerytalny. Ot, żeby i ci pierwsi, i ci drudzy mogli być nieszczęśliwi nieco dłużej.
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że czas pracy liczony w latach i czas pracy liczony w godzinach to rzeczywiście dwa odmienne problemy (mam tu na myśli coś więcej, niż tylko zmianę jednostki miary), ale… nie byłoby przez przypadek dobrym pomysłem skrócić dzień roboczy o – powiedzmy – godzinę?
***
Wróćmy do pralek i prania gaci. Wiemy już, że dziesięć osób poświęciło się dla higieny naszego dupska, mimo że technicznie rzecz biorąc wystarczyłyby dwie (albo raczej, pamiętając o tym, że naprawiona pralka będzie służyć krócej, cztery). Być może nie jest to szczyt efektywności, ale może taka rozrzutność ma jednak swoje dobre strony? W końcu, było nie było, dziesięć osób wykonało dodatkową pracę, a więc dziesięć osób dostanie za nią dodatkowe pieniądze.
Owszem, dostanie. Bank centralny się ucieszy, bo będzie miał powody, by tę dodatkową kasę wydrukować. Minister finansów się ucieszy, bo wyższe łączne wynagrodzenia to wyższe PKB.
Problem w tym, że za te dodatkowe pieniądze nie będzie co kupić. Nikt nie wypiekł żadnego ponadplanowego bochenka chleba. Nikt nie uszył dodatkowej koszuli. Nie powstała dodatkowa para butów.
Jak się bliżej przyjrzeć, to nie powstała także żadna dodatkowa pralka. Owszem, powstała nowa, dodatkowa grzałka – i mamy teraz dwie grzałki zamiast jednej (tę nową, niezbędną w nowej pralce, i tę starą – która w moje pralce była jeszcze sprawna). Powstał nowy, dodatkowy arkusz blachy na obudowę. Mamy obecnie dwa silniki zamiast jednego, podwójne rurki, podwójne zaworki, podwójne plastiki itd.
Ale pralek nie ma dwóch: pralki są prawie dwie, czyli jedna. I ta prawie jedna pralka, mimo że z wyjątkiem modułu sterującego jest sprawna, zgnije lub zerdzewieje na jakimś złomowisku, zastąpiona przez nowiutką, błyszczącą, bardziej ekologiczną pralkę, na produkcję której 10 osób poświęciło po godzinę pracy każda.
Zużywając przy okazji prawdopodobnie energii (i wody zresztą też), niż oszczędności, która nowa – bardziej eko – pralka wypracuje w stosunku do naszej starej pralki.
Nie jestem więc pewien, czy ekolodzy powinni być tacy znowu zadowoleni.
Podsumujmy. 10 osób dalej jest nieszczęśliwych, bo siedząc dłużej w pracy, zjadło służbowy lunch zamiast rodzinnego obiadu (albo – nie mając kasy na lunch – wpierdzieliło drożdżówkę, w dłuższej perspektywie uszczęśliwiając tym gastrologa). Ekolodzy nadal są wkurzeni. Pralek wciąż więc jest tyle, ile było wcześniej. I wszystkich pozostałych dóbr jest też jest tyle samo, ile było wcześniej, bo dziesięciu chłopa zajmowało się produkcją pralki zamiast pieczeniem chleba czy szyciem koszul. Czy chociażby zbijaniem bąków.
Jedyne, czego jest więcej, to – nominalnie – pieniędzy. A to oznacza jedno: wzrost cen. Na chleb, na buty, na koszule.
I na pralki też.
Ale przecież bardziej opłaca się kupić nową.
PS. A w dodatku pralka mogła być przecież z importu…
Fotografia na wstępie: Celila Enders.