W czasach, gdy były rzecznik partii rządzącej prowadzi w kanale informacyjnym telewizji publicznej główne pasmo publicystyczne, a tzw. paski (tamże) redaguje zapewne sam prezes tej partii, społeczeństwo jak nigdy potrzebuje – nawet, jeśli o tym nie wie – wiarygodnych mediów prywatnych.
Mediów, którym ufałoby chociażby na tyle, by nie kwestionować prawdziwości i rzetelności podawanych przez nie informacji wyłącznie na podstawie nazwy redakcji.
Nawet, jeśli nie zgadza się z prezentowanymi przez te redakcje opiniami.
Mediów, których nie uważałoby za zaciężne hufce w bitwach toczonych przez polityków.
Tymczasem prywatne media mainstreamowe nie ustają w staraniach, by umocnić i tak już wyjątkowo głęboko ugruntowane przekonanie wyborców obecnej opozycji, że walczą po ich stronie, oraz równie głęboko ugruntowane przekonanie wyborców PiS, że walczą przeciwko nim.
W dodatku walczą, nie przebierając w środkach.
Jakby samo słowo „walczą”, niezależnie od tego, po czyjej stronie, nie było już wystarczającym wypaczeniem idei mediów.
O tym, co wyprawiają prywatne media, które same siebie okrzyknęły mianem niezależnych, wolałbym nawet nie wspominać. Najchętniej po prostu zostawiłbym je medioznawcom, politologom, historykom propagandy oraz specjalistom od urojeń paranoidalnych i zbiorowych psychoz. Roczna prenumerata zapewni im materiał do badań na dziesięciolecia. Tak, między innymi Pana i Pański przeżarty nienawiścią szmatławiec mam na myśli, Panie Sakiewicz. Jeśli można sobie wyobrazić większą hańbę pseudodziennikarskiej propagandy, niż ohydna okładka Gazety Polskiej z chorobami uchodźców, to była to Pańska obrona tej okładki. W zestawieniu z Wami, najbardziej plugawe tabloidy można by wsadzić pod klosz w Sèvres jako wzór dziennikarskiej przyzwoitości.
Niestety, nie wspominać się nie da. Na szczęście pierwszy raz już za nami.
W efekcie tego medialnego starcia światopoglądów (przyjmijmy na chwilę, że tylko światopoglądów), jedna połowa społeczeństwa bezkrytycznie ufa jednej połowie mediów, z góry odrzucając drugą, druga połowa społeczeństwa bezkrytycznie ufa drugiej połowie mediów, z góry odrzucając pierwszą, a trzecia połowa społeczeństwa nic z tego nie rozumie. Albo uznaje, że obie połowy mediów są siebie warte i nie ufa żadnej.
Przy czym ta ostatnia postawa jest o tyle uzasadniona, że każda ze stron tak bardzo pragnie podkreślić swoją odmienność od drugiej, że przestały im wystarczać drastyczne różnice w ocenie tych samych faktów – zaczynają się różnić co do samych faktów. Tylko czekać, aż zaczną spierać się o to, jaka pogoda jest akurat za oknem.
Tymczasem społeczeństwo, chociaż być może nie do końca jest tego świadome, musi – i naprawdę uważam, że musi – na podstawie rzetelnych informacji i uczciwych analiz, wyrobić sobie zdanie nie tylko na temat pogody za oknem, ale chociażby na temat tego, w jakiej mierze zmiany w sądownictwie forsowane przez ministra Ziobrę rzeczywiście rozwiążą problemy, z którymi boryka się wymiar sprawiedliwości, a w jakiej przyczynią się do powstania nowych. Najgorszym z możliwych scenariuszy jest wiara lub niewiara w prawdziwość informacji wyłącznie (lub głównie) według klucza opcji ideologicznej, z jaką kojarzony jest dany portal, kanał telewizyjny czy gazeta oraz automatyczne przyjęcie opinii jako własnej lub odrzucenie jej jako nieuzasadnionej na dokładniej tej samej podstawie.
Dlaczego to taki zły scenariusz? Ano dlatego, że w takiej sytuacji media aż się proszą, by wykorzystywać je jako instrument propagandy.
Tymczasem to właśnie marka medium – a właściwie jej polityczna afiliacja – jest kluczowa dla oceny wiarygodności.
W dodatku media najwyraźniej zauważyły, że ludzie łatwiej przyjmują te informacje i oceny, które potwierdzają słuszność ich sposobu postrzegania rzeczywistości, niż takie, które mu przeczą. Dlatego zamiast przybliżać nam rzeczywistość taką, jaką jest, prześcigają się w dostarczaniu nam argumentów na to, że to nasz obraz rzeczywistości jest słuszny.
No właśnie: nie rzeczywistość, tylko jej obraz.
I. Subiektywizm i opinie
Kamil Durczok powiedział kiedyś: „lubię, kiedy program informacyjny ma charakter autorski”.
Autorski.
O ile to lepiej brzmi, niż jednostronny czy tendencyjny.
Ba – o zaryzykowałbym twierdzenie, że to brzmi lepiej, niż obiektywny!
Kamil Durczok z pewnością nie jest w swoich preferencjach odosobniony.
Oglądając serwisy informacyjne, mam wrażenie, że obiektywizm staje się reliktem minionej epoki, a wydawcy i prezenterzy uznają zaznaczenie swojego (czy też może: redakcyjnego) punktu widzenia za kwestię honoru. Skoro już wspomnieliśmy o Kamilu Durczoku, to wspomnijmy i Fakty – tak „autorskie”, że nie przystają do własnej nazwy, bo zdecydowanie lepiej i uczciwiej charakter programu oddawałoby słowo Felietony. Materiały filmowe w Faktach to suche fakty tylko wtedy, gdy się pociąg wykolei w Chinach – kiedy kamera wpada z wizytą do Sejmu, od razu ożywa w redaktorach publicystyczna werwa, bez większej krępacji odsłaniająca ich (tudzież redakcyjne) polityczne sympatie i antypatie. Politycy nielubianej przez redakcję opcji zawsze mogą liczyć na kąśliwą zapowiedź prowadzącego lub soczysty, acz niekoniecznie merytoryczny, komentarz eksperta. Politycy opcji tolerowanej na taki komentarz muszą sobie zapracować zdecydowanie bardziej sumiennie, a i wtedy jest szansa, że redakcja dość szybko spuści zasłonę milczenia na ich grzechy, grzeszki i niezręczności, zamiast wałkować temat przez kolejne trzy wydania.
I kompletnie żadną pociechą (wręcz przeciwnie) nie jest to, że Fakty jawią się jako wzór dziennikarskiej obiektywności, bezstronności i rzetelności na tle półgodzinnych seansów nienawiści w TVP, przez czyjeś niedopatrzenie wciąż nazywanych Wiadomościami, które – odkładając na bok koszmarnie długą listę innych patologii – kompletnie wypaczają relacje między informacją i opinią. Opinia w Wiadomościach nie jest dodatkiem do informacji, wprost przeciwnie: informacja ma służyć wyrobieniu opinii. I robi to albo sama w sobie (rzadkość), albo podana w gęstym sosie wartościujących przymiotników i epitetów oraz wbita, często na siłę, w kontekst archiwalnych materiałów z czasów tak zamierzchłych i serwowanych tak obficie, że widz zastanawia się, czy to jeszcze Wiadomości, czy już TVP Historia. Jeśli opozycja to zawsze totalna, jeśli kogoś broni, to kanalii i stalinowskich zbrodniarzy [tu ujęcia Gomułki i fotografie z procesów żołnierzy wyklętych], jeśli Niemcy, to knują z Rosjanami, a poza tym pamiętamy, kto rozpętał II Wojnę Światową i kto nie ma prawa nas pouczać [na ekranie żołnierze Wehrmachtu forsują szlaban na granicy polsko-niemieckiej], jeśli Rosjanie, to wiadomo, jeśli Bruksela, to w najlepszym razie oderwani od życia biurokraci lub zakładnicy (zbrodniczej) politycznej poprawności, jeśli uchodźcy, to w pasach szahida albo napastujący jasnowłose dziewczęta [tu zdjęcia z arabskiej kroniki kryminalnej], jeśli Wyborcza, to kłamie [tu przebitka na Michnika, najlepiej jak się jąka, bo wiadomo, że jak się ktoś jąka, to kłamie].
A jeśli Szydło, to dostojna, wyważona, rozsądna. Jeśli Szydło, to cholerny mąż stanu.
Moim zdaniem, nie ma nawet cienia wątpliwości – spośród największych mediów, czyli tych, których tygodniowe zasięgi liczone są w milionach, Wiadomości TVP są zdecydowanie najbardziej chamskie, brutalne, bezceremonialne, nienawistne i prymitywne (mimo współczesnego instrumentarium) we wdrukowywaniu opinii swoim odbiorcom. Najpierw Wiadomości, a potem dłuuuugo, dłuuuugo nic.
No chyba że Teleexpres albo Panorama – nie wiem, nie oglądam.
Byłoby jednak pół biedy (dużej biedy, ale jednak tylko pół), gdyby choroba trawiąca Wiadomości była chorobą trawiącą jedynie Wiadomości. Niestety, oprócz tego, że Wiadomości są tubą bezwstydnej i nienawistnej propagandy rządu, to są także krzywym zwierciadłem, w którym odbija się ogromna część pozostałych mediów. Albo krokiem w kierunku, który wcześniej wyznaczyła ich ewolucja. Owszem, krokiem milowym. Owszem, krokiem szaleńca – lub bezwzględnego cynika, który nie waha się użyć metod najbardziej podłych. Ale w kierunku, w którym już wcześniej media podążały.
Oczywiście problem nie dotyczy wyłącznie telewizji, „autorski charakter” jest wyraźnie zaznaczony także w pozostałych mediach. Komentarz staje się ważniejszy od wiadomości, a opinie wypierają wydarzenia. Wypierają do tego stopnia, że opinia staje się wydarzeniem: „nie milkną komentarze” to chyba jedna z ulubionych fraz prezenterów telewizyjnych.
Znowu: pół biedy, gdyby były to opinie – tfu, tfu – pogłębione. Solidnie uzasadnione. Merytoryczne. Tymczasem one często w najlepszym razie takie wrażenie sprawiają, a nawet jeśli są – to i tak można z nich wydestylować krótkie, chwytliwe zdanie, które trafi do nagłówka lub leadu. „Eksperci nie zostawiają suchej nitki na propozycji PiS” – i wszystko jasne. Wiem, o co chodzi? Nie wiem. Ale wiem, co o tym myśleć! Wystarczy, że przeczytam nagłówek, by utwierdzić się w moim przekonaniu, że PiS to matoły. (I tu warto zaznaczyć, że większość czytelników lekturę tekstu na nagłówku zakończy, nie kilkając go na głównej stronie portalu czy na swoim facebookowym wallu. Nawet więc jeśli kryjący się za nim tekst nie był tak jednoznaczny, to i tak skonsumowana zostanie głównie prosta w przekazie treść nagłówka.)
I voilà – z zachowaniem dziennikarskich standardów, ocena została sprzedana jako fakt.
A to przecież tylko jeden ze sposobów, na który media głównego nurtu żenią przemycanie – i narzucanie – opinii z dziennikarskim warsztatem, który każe oddzielić informację od komentarza. Tendencyjny dobór i jedynie słuszna hierarchia ważności wiadomości? Jest. Drobne (?) złośliwości prowadzącego? Jasne. Nagłówki stawiające tezę, której treść artykułów nie uzasadnia? Są. Opinia jako news? Jest. W końcu co jakiś czas „znany aktor zabiera głos” albo „muzyk przerywa milczenie”. Zyskujący setki „szerów” i tysiące lajków facebookowy post przypadkowego internauty na głównej stronie portalu? Oczywiście.
To ostatnie to zresztą uroczy przypadek – nie dość, że pozwala mediom podzielić się bliską im opinią ubierając ją w szatki wydarzenia (nasi czytelnicy powinni wiedzieć, co przyciąga uwagę użytkowników Facebooka!), nie dość, że pozwala ją zaprezentować bardziej dosadną, niż gdyby wyartykułować ją miał dziennikarz, publicysta czy ekspert, to jeszcze zdejmuje z dziennikarzy obowiązek weryfikacji faktów. Przyjemne z pożytecznym!
Podobny patent, pochodzący w zasadzie z czasów maszyn parowych, ale w dobie social mediów napędzany paliwem odrzutowym, namiętnie stosuje Wyborcza: listy od czytelników. W końcu czytelnik może prostymi, czytelniczymi słowami wyrazić to, czego nie może dziennikarz. Żaden kodeks ani profesjonalne standardy go nie wiążą. Licentia citelnica.
Główny nurt naprawdę nie musi uciekać się do żenujących swoim prymitywizmem zagrywek rynsztoku wPolityce i Niezależnej, które bez krępacji w tytułach swoich wiadomości krzyczą „czy oni oszaleli?”, „haniebne to-i-tamto”, „poseł koalicji miażdży opozycję” czy „samozaoranie opozycji”. Główny nurt podobne cele może osiągać w białych (no, powiedzmy, że jeszcze białych) rękawiczkach.
Oczywiście poza serwisem NaTemat, który portale Sakiewicza i Karnowskich najwyraźniej przyjął za benchmark.
I żeby nie było, że oczekuję niemożliwego: to jasne, że pełny obiektywizm to marzenie ściętej głowy. To jedynie teoretyczny, niemal z definicji nieosiągalny, stan idealny. Ale czasami wydaje mi się, że dziennikarze masowo uznali, że skoro nie można być w pełni obiektywnym, to w ogóle nie ma sensu do obiektywizmu dążyć. Takie dziennikarskie „zrywanie z fikcją”.
Czemu tak jest? Nie wiem. Albo inaczej – powodów może być wiele.
Może w świecie, który gdzieś w odmętach Facebooka i Twittera kompletnie rozmywa granicę pomiędzy sferą prywatną, profesjonalną i publiczną, także dziennikarze przestali dostrzegać sens rozróżniania pomiędzy własnymi opiniami i pracą zawodową.
Może dziennikarze są głęboko przekonani, że ich punkt widzenia jest jedynym słusznym i forsują swoją wizję bez pardonu, w imię szczytnych w ich mniemaniu celów. Może nie mają problemów ze wspieraniem swoją pracą tej czy innej partii politycznej (chociażby przez bezlitosne okładanie jej politycznych przeciwników), bo uważają, że ta właśnie partia jest najbliższa realizacji wartości, które są dla nich osobiście ważne.
Może media i dziennikarze ugięli się pod prawami rynku – lub przeciwnie, w prawach rynku dostrzegli swoją szansę na sukces biznesowy lub osobistą karierę – i dostarczają tego, czego najwyraźniej oczekuje widz, słuchacz, czytelnik. Nie ma nic nudniejszego niż chłodna, wyważona ocena i nic bardziej emocjonującego i zachęcającego do natychmiastowej reakcji, niż subiektywna, dosadna, polaryzująca opinia. Taka, po której rosną słupki oglądalności, lajki eksplodują całymi tysiącami, a komentarze przewalają się przez internetowe forum z hukiem wodospadu Niagara.
Opinia, która wzbudza emocje.
II. Emocje
Może jestem niepoprawnym idealistą, ale serwis informacyjny nie ma dostarczać emocji – emocji ma dostarczać film, który zaczyna się wkrótce po nim. Podobnie emocji nie ma dostarczać lektura gazety – to zadanie książki, po którą sięgniemy później. Albo irytującego szefa, jeśli czytanie prasy jest elementem naszej pobudki w biurze.
Tymczasem w mediach od dłuższego czasu komunikaty emocjonalne – czyli coś, co składa się na połowę definicji słowa post-truth – wygrywają z racjonalnymi. I trudno się dziwić: analizy chłodne, przemyślane, nie ignorujące wątków istotnych, ale zaburzających jednoznaczny obraz, wymagające do odbiorcy chwili refleksji, klikają się i czytają gorzej, niż diagnozy proste, czasem prostackie, ale szargające emocje. Najlepiej te negatywne, bo te są najmocniejsze.
Po co przybliżać i próbować zrozumieć, skoro łatwiej odsądzić od czci i wiary? Po co dociekać przyczyn, skoro szyderstwo wzbudzi większy entuzjazm? Po co kazać czytelnikowi patrzeć z boku, skoro można mu pozwolić patrzeć z góry? Odbiorca chce się czuć lepszym i trzeba mu to zapewnić. Na przykład odnotowując z satysfakcją, że na PiS częściej chcą głosować osoby gorzej wykształcone, słabiej zarabiającej, z mniejszych miejscowości, starsze.
Oczywiście, skoro tak jest, to tak jest, ale mnie w tym opisie urzeka jedno słowo – urzeka mnie od czasu, kiedy językową karierę zaczął robić jego odpowiednik.
Kiedy czytasz przygnębiający tekst o służbie zdrowia, to często zaciskasz zęby na myśl o tym, z jaką bezdusznością urzędniczo-medycznej machiny muszą się mierzyć seniorzy, kiedy zdrowie powoli przestaje im dopisywać. Kiedy czytasz ciepły reportaż o przełamywaniu barier międzypokoleniowych, to dowiadujesz się w nim, jak wiele w życie młodych może wnieść kontakt z seniorami, jaką mądrością i doświadczeniem życiowym mogą się oni podzielić.
Ale czy kiedykolwiek czytałeś, żeby seniorzy głosowali na PiS?
Za cholerę. Na PiS głosują wyłącznie osoby starsze.
Oczywiście to w sumie błahostka, ale dla mnie wymowna. Błahostka, która pokazuje, że termin „przemysł pogardy”, zasilany cierpliwie budowanym poczuciem wyższości, był naprawdę trafny, nawet jeśli wcale nie tak często posługiwał się określeniami takimi jak „ciemnogród” czy „mohery”.
Oczywiście autorzy terminu „przemysł pogardy” nie poprzestali na obserwacji i nazwaniu problemu, ale przygotowali nań swoją odpowiedź: jeszcze sprawniejszy i jeszcze bardziej zajadły przemysł nienawiści. Jeszcze półtora roku temu w zasadzie niszowy, po desancie na TVP i Polskie Radio, zyskał potencjał, by konkurować z największymi. I konkuruje. Ilością i jakością.
Oczywiście słowa „jakość” użyłem tu wyłącznie w kontraście do „ilości”.
III. Polityka
W każdym razie konkurują, po swojemu. Tam, gdzie mainstream zrobiły krok w niewłaściwym kierunku, tam, jak już pisałem, publiczne media zrobiły krok milowy.
Tam, gdzie mainstream popisywał się „jedynie” stronniczością i tendencyjnością, próbując jednak pogodzić polityczne zaangażowanie z warsztatem dziennikarskim, tam media publiczne nie starają się już szczególnie ukrywać, że realizują komunikacyjną strategię rządu PiS, przekazując komunikaty po linii władzy.
Na swój sposób, hasło „program partii programem narodu” znowu stało się aktualne – w odniesieniu do Wiadomości TVP.
Znowu jednak: problem w tym, że polityczne zaangażowanie nie pojawiło się wraz z Wiadomościami. Nie w tak karykaturalnej formie, nie w takim natężeniu, jak w mediach prawicowych (i obecnie publicznych), ale było już wcześniej. Było i w ten sposób legitymizowało i usprawiedliwiało podobne działania drugiej strony.
„Druga strona”… cholera, jak bardzo te słowa mi jednocześnie nie pasują i pasują do tekstu o mediach.
W każdym razie dyskusja dziennikarzy o polityce przestała być dyskusją, a stała się starciem propagandowym. Oczywiście nie wszystkich, ale wystarczająco wielu.
Politycy zawsze mieli tendencję do malowania świata w czarno-białych barwach: my dobrzy, oni źli. To, co my robimy, jest dobre, co robią inni – złe. I nawet jeśli zdarza się nam czasem popełnić błąd, to wyłącznie w dobrej wierze. Co innego nasi przeciwnicy. Ci to zupełnie inna bajka. Czego nie wymyślą, to idiotyzm. Czego się nie tkną, to spieprzą. Ich prawdziwe intencje, wbrew deklaracjom, są czarne jak noc. Zdradzieckie, złodziejskie, dyktatorskie, bolszewickie.
W tym kontekście przestaje w pewnym sensie drażnić określenie „opozycja totalna”, ale uczciwość nakazywałaby właściwie dodać także „władza totalna”. A to już jakby słabo brzmi, prawda?
Oczywiście nieuczciwe lub przynajmniej stronnicze przedstawianie rzeczywistości to parszywy przywilej polityków (chociaż moim zdaniem zdecydowanie nadużywany, czego owoce dziś zbieramy). Kłopot w tym, że podobnie czarno-biały obraz rzeczywistości od jakiegoś czasu serwują nam media. A wybaczcie, jeśli jestem naiwny, ale od dziennikarzy można by chyba wymagać większej uczciwości, niż od polityków?
Najwyraźniej jednak niewiele większej: czego nie wymyśli PO, to na niezależna.pl okrzykną to zdradą ojczyzny. Czego nie zrobi PiS, to gazeta.pl przedstawi to jako paranoję albo zawłaszczanie państwa. A jeśli coś po drugiej stronie (znowu…) zasługuje na pochwałę, to nie zasługuje na artykuł. A już na pewno nie na „jedynkach” gazet czy głównych stronach portali.
Owszem, taka Gazeta Wyborcza jest forum wymiany poglądów. Gdzieś tak w okolicach dwudziestej-którejś strony. Na pierwszej stronie Gazeta jest właśnie Wyborcza.
Tym przynajmniej nie ma sensu zmieniać hasła, już jest uczciwe: „Wyborcza. Nam nie jest wszystko jedno”.
Tylko to „gazeta” coraz mnie pasuje.
W każdym razie, malowanie świata w czarno-białych barwach i polaryzowanie opinii, zmora i przekleństwo „dyskusji” polityków, przeniknęło do dziennikarskich tekstów. I to nie tylko do publicystyki, ale i do wiadomości. Informacja ustępuje miejsca propagandzie. I to nie tylko na poziomie, ekhm, autorskiego doboru i hierarchii wiadomości. Nawet jeśli tekst jest rzetelny, to nagłówki rządzą się zupełnie innymi prawami. Nagłówki są nie do ogarnięcia.
Czemu tak się dzieje?
Może dziennikarze są tak silnie przekonani o słuszności wartości, którym hołdują, że w imię ich zwycięstwa, gotowi są przymknąć oko na przewiny partii, które te wartości niosą na sztandarach, a wyolbrzymić wady oraz przemilczeć dobre pomysły ich przeciwników?
Może wychodzą z założenia, że w imię walki o słuszną sprawę dopuszczalny jest kompromis z uczciwością? Szczególnie, jeśli uznali, że to już nie tylko walka, ale wręcz wojna?
A może zrozumieli, że określenie „czwarta władza” jest czymś więcej, niż tylko przenośnią, i faktycznie jest władzą: możliwością wpływania na bieg wydarzeń? Ferowania i egzekwowania wyroków? Namaszczania następców tronu? Liczenia na rewanż z ich strony?
Niezależnie od powodów, media rozpolitykowały się do tego stopnia, że naprawdę trudno czasami zrozumieć, co to jeszcze ma wspólnego z dziennikarstwem:
Dziennikarze z tzw. głównego nurtu […] popierali pewną wizję cywilizacyjno-polityczną i to był bardzo świadomy, ideowy wybór. Tyle tylko, że podzielanie wspólnej wizji przekształciło się w bezdyskusyjne poparcie dla konkretnej partii. To przejście zostało niezauważone. […] W którymś momencie, widać to jeszcze dziś, szczególnie w sporach toczonych na Facebooku, krytyka PO była w naszym środowisku niedopuszczalna. Jeśli ktoś to robił, był wrogiem – i nieważne, czy była to krytyka merytoryczna, czy nie. Bo jeśli krytykujesz naszą partię, to znaczy, że się stawiasz po drugiej stronie.
Źródło: wywiad z Jackiem Rakowieckim, polityka.pl
To, co robią media, to w coraz mniejszym stopniu próba przybliżenia działań i słów polityków. Dyskusja w mediach jest już dyskusją polityków: nie polega już na tym, żeby zrelacjonować słowa przeciwników politycznych tak, żeby jak najlepiej oddać ich sens, ale tak, żeby było się do czego przypieprzyć.
Mało co nadaje się do takiego uprawiania „dziennikarstwa” lepiej, niż Twitter.
IV. Twitter
Zadanie.
Uzasadnij i zilustruj na wybranym przykładzie stwierdzenie „świat nie jest czarno-biały”. Napisz nie więcej niż 140 znaków.
— Maltreting (@Maltreting) 15 listopada 2015
Mówi się, że Twitter wymaga pewnej dyscypliny, kunsztu, umiejętności zwięzłego artykułowania myśli.
Być może. Jednak zamiast zwięźle artykułować myśli, równie dobrze można artykułować zwięzłe myśli. Czarno-białe. Dosadne. Polaryzujące. Błyskawiczne. Budzące emocje. Gniew. Śmiech. Szyderstwo. Zawierające jednoznaczne oceny. Prosty, przystępny obraz rzeczywistości
Po co więcej? I tak żyjemy w epoce takiego natłoku informacji, że na naszą informacyjną dietę składają się przede wszystkim nagłówki. Twitter po prostu zrywa z fikcją, serwując nam nagłówki bez przykrej konieczności odkrywania, że kryjąca się za nimi treść niekoniecznie z nimi koresponduje. Większości z nas nie potrzeba więcej, niż 140 znaków, by wyrobić sobie zdanie na jakiś temat. Na dowolny temat.
A Twitter premiuje dosadne, efektowne wpisy.
Kłopot w tym, że nie premiuje mądrych. Niespecjalnie też dba o ich prawdziwość – szybki jest lepszy, niż sprawdzony, pierwszy jest lepszy, niż rzetelny.
Do tego dochodzi jeszcze błyskawiczny feedback – źródło przyjemnej, dopaminowej kąpieli dla mózgu, jeśli tweet chwyci. A chwytają najczęściej tweety czarno-białe, dosadne, polaryzujące, budzące emocje, gniew, śmiech, szyderstwo. I tak Tweeter i fizjologia napędzają się nawzajem.
Oczywiście to samo można powiedzieć o innych serwisach social media, ale Twitter, ze swoim limitem 140 znaków, o wiele bardziej skutecznie utrudnia przedarcie się opiniom wyważonym czy – chociażby – jakkolwiek uzasadnionym.
Napisałem „opiniom”? Zabawne.
Zabawne, bo kiedyś opinii to były tygodniki. Jacy my byliśmy wtedy nieefektywni! Współczesność pokazuje, że felieton na pół strony z powodzeniem da się zmieścić w 140 znakach. Albo przynajmniej przez nie zastąpić.
I tak chyba wszystkie problemy, które trapią dziś media, jak w soczewce skupiają się, uwydatniają i potęgują na Twitterze. Czerń i biel są jeszcze bardziej czarne i białe, szyderstwa pieką jeszcze bardziej, a dyskusja – a właściwie walka – jest jeszcze brutalniejsza, bo w 140 znakach nie ma miejsca na zrozumienie przynajmniej części racji przeciwnika. W 140 znakach zmieści się wyłącznie soczysty wujek Staszek. W 140 znakach ciężko jest dyskutować, świetnie za to można zaorać i zmiażdzyć.
Dorzućmy do tego jeszcze problem informacyjnej bańki, napędzany nie tylko mechanizmami samego Twittera, ale i radosnym banodawstwem jego użytkowników (które na Twitterze jest o tyle radykalne, że uniemożliwia nie tylko skomentowanie, ale też lekturę tweetów banującego), dorzućmy do tego brak zahamowań wynikający z zatarcia między strefą prywatną i zawodową – od listka figowego zastrzeżeń typu „wyłącznie własne opinie” po alkotweety co niektórych luminarzy dziennikarstwa, dorzućmy łatwość powielania niesprawdzonych czy nierzetelnych informacji (RT wciska się łatwo, a tłumaczyć się nie trzeba – w końcu to tylko RT) i mamy obraz Twittera. Bodaj najbardziej „dziennikarskiego” serwisu społecznościowego na świecie.
Serwisu, którego moim zdaniem dziennikarze powinni mieć zakaz używać do czegokolwiek poza wrzucaniem linków do swoich artykułów.
A teraz zmieńmy temat.
V. Wojna. Kamizelka z napisem „Press”
Wyobraź sobie wojnę. Prawdziwą, nie filmową czy z gry komputerowej. Wojnę. I dziennikarza, korespondenta wojennego. Wyobraź sobie mężczyznę, który stojąc na tle zniszczonych, dopalających się zabudowań, zdaje przed kamerą relację z pola walki. W jednej ręce trzyma mikrofon, drugą przyciska czasem hełm do głowy, kiedy schyla się gwałtownie, w reakcji na huk eksplozji czy kanonadę strzałów.
Na granatowym hełmie i na kamizelce kuloodpornej tego samego koloru, widać duże, białe litery składające się na napis PRESS.
To właśnie te litery – a nie tylko kuloodporne wypełnienie kamizelki i metalowa skorupa hełmu – mają chronić go przed ostrzałem.
Widząc charakterystyczny kolor i słowo „press”, żołnierz zwracający ku niemu karabin nie pociągnie za spust, bo wie, że posiadacz kamizelki nie przyjechał tu po to, by do niego strzelać. Nie przyjechał nawet po to, by podawać amunicję czy w inny sposób pomagać żołnierzom wroga, nawet jeśli swoją relację prowadzi z okopów przeciwnika.
Wie o tym także reporter. I wie, że napis „press” nie jest tylko prawem, ale także zobowiązaniem – do zachowania neutralności. Reporterzy wiedzą, że jeśli go nie dochowają, jeśli zaczną podawać amunicję albo wręcz sami sięgną po broń, napis „press” przestanie zapewniać im immunitet.
Im samym, oraz ich kolegom po fachu.
***
W Polsce mamy wojnę. Wojnę polityczną, światopoglądową, ideologiczną. Wojnę, w której dziennikarze masowo angażują się po obu stronach konfliktu – i jednocześnie oczekują, by do nich nie strzelać. By dalej traktować ich jak dziennikarzy.
No bez jaj, Panie i Panowie dziennikarze: trochę konsekwencji. Nie można zjeść ciastka i mieć ciastka, mimo że Wasi zwolennicy… cholera, powinienem napisać „czytelnicy”, „słuchacze” czy „widzowie”, a jednak to właśnie „zwolennicy” przyszło mi pierwsze do głowy i pasuje najlepiej…
Więc nie da się zjeść ciastka i mieć ciastka, mimo że Wasi zwolennicy będą mówili, że macie rację, będą Wam przyklaskiwać i dziękować za to, co robicie. Jesteście dziennikarzami i Waszym obowiązkiem jest relacjonowanie słów, które padły na mównicach na demonstracjach, a nie występowanie na nich – co już robiliście. Jesteście dziennikarzami i Waszym obowiązkiem jest być na demonstracjach, by je obserwować, a nie zachęcać do udziału w nich – co też już robiliście.
I to nie jest tak, że jestem jakoś cholernie dogmatyczny. Być może – z pewnością! – są sytuacje, w których trzeba wyjść ze swojej roli, przekroczyć granice, zrobić coś, co nie mieści się w kanonie, w standardach, w głowie i w ten sposób zabić w dzwon, obudzić sumienia, wstrząsnąć odbiorcą. Ale drodzy dziennikarze: Wy ze swojej roli wychodzicie od tak dawna i tak masowo, że teraz to już nie ma nawet politycznego, taktycznego sensu. Teraz Wasze zachęty czy apele do udziału w demonstracjach, do sprzeciwu nie są już biciem w dzwon, ale graniem zdartej płyty. Zdewaluowaliście swoje słowa, zanim warto było po nie sięgnąć. Wasze apele o przebudzenie docierają do tych, którzy od dawna już nie śpią. A tych, którzy już wcześniej uważali, że walczycie po przeciwnej stronie, tylko utwierdzają w tym przekonaniu. Dają im kolejny argument, by traktować Was jako przeciwników politycznych, a nie strażników demokracji, którymi powinniście być.
„Popieraliśmy rząd Tadeusza Mazowieckiego”, „przeciwstawialiśmy się rządom […] koalicji PiS, LPR i Samoobrony w latach 2005-07”, „udzieliliśmy też poparcia Bronisławowi Komorowskiemu”
To nie fragmenty tekstu z zakładki „o nas” partii politycznej, to fragment artykułu z pierwszej strony Gazety Wyborczej, z przedednia ostatnich wyborów parlamentarnych. I prezydenckich zresztą też, kopiuj-wklej przydaje się jak widać nie tylko „redaktorom” odpowiedzialnym za paski w TVP Info.
I nawet jeśli dwa ostatnie fragmenty uznać za skróty myślowe, a pierwsze wytłumaczyć wyjątkowymi okolicznościami historii – bo tak też przecież było – to chwilę później następują słowa, które nie pozostawiają złudzeń:
Nie rekomendujemy naszym Szanownym Czytelnikom głosowania na konkretną partię polityczną. Każdy rozważy to we własnym sumieniu. Rekomendujemy natomiast głosowanie na jedną z tych partii, które szanują polską konstytucję i nie przyłożą ręki do demokratycznego rozmontowania demokracji w stylu Orbána. Naszym zdaniem pięć spośród ośmiu komitetów wyborczych spełnia te kryteria: Nowoczesna, Partia Razem, PO, PSL, ZL (kolejność alfabetyczna).
Im więcej partii wejdzie do parlamentu, tym bardziej zmaleje faworyzujący zwycięzcę efekt metody d’Hondta, za pomocą której przelicza się głosy na mandaty. Dlatego tak ważny jest każdy głos. Daje szansę na przyszły sojusz demokratów.
Wszyscy, którzy odrzucamy hasło PiS „Polska w ruinie” – jako próbę odebrania nam sensu pracy i osiągnięć ostatnich 26 lat – idźmy 25 października na wybory. Oddajmy głos na polską wolność i demokrację, które chroni nasza konstytucja.
To nawet nie jest analiza możliwego scenariusza, do której dziennikarz ma pełne prawo i tylko on jeden wie, czy jego intencją jest przedstawienie analizy, czy sugestia dla czytelników. To apel, działanie zmierzające do realizacji tego scenariusza.
Tak nie piszą dziennikarze. Tak piszą PRowcy partii polityczynych.
To nie jest dziennikarstwo. To jest agitacja.
Tymczasem nie potrzebujemy agitatorów, ale dziennikarzy i mediów. Dzisiaj bardziej niż kiedykolwiek od wielu lat. Nie tylko przez sądy, nie tylko przez pękające społeczeństwo, nie tylko dlatego, że – jeśli spojrzymy na to co dzieje się na świecie, to zobaczymy, że „koniec historii” właśnie przegrywa z „historia lubi się powtarzać”.
Lata temu zachłysnęliśmy się wolnością, jaką przyniósł Internet, ale teraz widać jak na dłoni, że rozwój technologii informacyjnych to nie tylko dobrodziejstwa, to także ogromne zagrożenia – to trafiające pod strzechy możliwości manipulacji i wywierania wpływu na ogromną skalę. Korzystają z nich już dzisiaj idioci, szarlatani, miernoty, cynicy, ludzie, których intencji nie znamy, ludzie, o których istnieniu nawet nie wiemy. I będą korzystać na jeszcze większą skalę. Korzystają też partie polityczne, uciekając się do coraz mniej transparentnych działań – a właściwie działań kompletnie nieprzejrzystych. Coraz trudniej przeciętnemu odbiorcy będzie ocenić, co w Internecie, który stał się ogromnie ważną platformą kształtowania poglądów, jest autentycznym głosem człowieka, a co głosem opłaconego trolla czy bota.
Jeśli nad tym nie zapanujemy, to zanim zdążymy powiedzieć głośno „bot kształtuje świadomość”, boty przekonają nas, że wcale tak nie jest.
Dlatego w tym rozwrzeszczanym świecie informacji, w którym fałsz miesza się z prawdą, autentyzm z cynizmem, mądrość z głupotą, zdrowy rozsądek z populizmem i białko z krzemem, potrzebujemy wiarygodnego źródła informacji i rzetelnych, uczciwych opinii.
Potrzebujemy mediów, którym moglibyśmy ufać i które nie będą tego zaufania nadużywały.
Potrzebujemy mediów, które mówią nam, co się dzieje, a nie to, co lubimy słyszeć.
Blogosfera czy dziennikarstwo obywatelskie ich nie zastąpi: nie ten warsztat, nie ten poziom intelektualny, nie ta skala działalności, nie te możliwości pojawienia się w krótkim czasie w niemal dowolnym miejscu.
Potrzebujemy mediów. Potrzebujemy mediów, jakich obecnie nie mamy. I to media i dziennikarze są za ten stan rzeczy w największym stopniu odpowiedzialni.
Tylko że teraz, drodzy dziennikarze, jest już za późno na posypywanie głowy popiołem i mały krok wstecz. Teraz potrzebna jest rewolucja. I lepiej, żebyście sami ją zorganizowali, niż czekali, aż zrobi to ktoś inny.
Bo zrobi.