„Rośnie liczba osób wyleczonych, a z ponad 12 tysięcy zakażonych koronawirusem, niecałe 3 tysiące jest leczone w szpitalach. Polska strategia walki z epidemią przynosi o wiele lepsze rezultaty niż w innych częściach Europy” – pod koniec kwietnia oznajmia z dumą Michał Adamczyk w Wiadomościach TVP.
No więc, towarzyszu Adamczyk, jak to często w waszym przypadku – gówno prawda.
Nawet nie będę wnikał, dlaczego to prymitywne odniesienie ogólnej liczby zakażonych do liczby aktualnie hospitalizowanych jest nie tylko błędem merytorycznym, ale w dodatku wskazuje, że wiele przypadków zakażeń umyka „polskiej strategii walce z epidemią”.
Zauważę za to, że nieszczególnie jest to „polska strategia”, bo podobną ścieżką poszło wiele państw. Oraz to, że nie przynosi. Nie przynosi o wiele lepszych rezultatów niż w innych częściach Europy. Czas teraźniejszy w tym zdaniu jest nadużyciem, żeby nie powiedzieć: ordynarnym kłamstwem. Element który przyniósł naprawdę dobre efekty, to szybkie jej wdrożenie.
Czas przeszły dokonany, towarzyszu Adamczyk. Przyniósł. Raz. Było, minęło.
Miało to oczywiście bez cienia wątpliwości ogromne, pozytywne znaczenie dla liczby zachorowań, ale cała reszta tej „strategii”, jej teraźniejszość, leży i kwiczy. I odczujemy to boleśnie wszyscy: zdrowi i chorzy.
I zaraz to pokażę na obrazkach, prawie jak Jacek Gmoch.
Tylko bez strzałek.
Ale poza tym zupełnie jak Jacek Gmoch.
Ale najpierw – obszerny wstęp. (Jeśli ktoś nie lubi obszernych wstępów, to może przewinąć stronę w dół, aż zobaczy obrazki.)
Prywatna teoria spiskowa
Jedna z moich licznych prywatnych (a teraz już publicznych) teorii spiskowych głosiła, że szybką i bardzo zdecydowaną reakcję rządu na pojawienie się koronawirusa w Polsce zawdzięczamy wyborom prezydenckim. Ukułem tę teorię – albo może uknułem, w końcu to teoria spiskowa – jeszcze w połowie marca, i wcale nie miałem na myśli bezwzględnego parcia do wyborów, jakie PiS demonstruje w ostatnich tygodniach.
Szczerze mówiąc, w ogóle nie myślałem o tym, jak epidemia może wpłynąć na możliwość przeprowadzenia wyborów, co zresztą jest solidną mielizną tej teorii.
W każdym razie moja kalkulacja była prosta: zakładałem, że PiS dość późno zaczął przygotowywać się na nadejście epidemii, ale jak wreszcie zaczął, to błyskawicznie zorientował się, że nie ma już czasu na zorganizowanie czegoś bardziej wyrafinowanego niż zamknięcie prawie całej Polski w czterech ścianach. Nie czekając więc na to, aż w Polsce zobaczymy to, co wtedy widzieliśmy w Lombardii (a potem w Hiszpanii, Wielkiej Brytanii i wreszcie w USA), błyskawicznie zarządził lockdown.
Gdyby tego nie zrobił od razu – tak tłumaczyła to wtedy moja teoria spiskowa – do 10 maja wyborcy naoglądaliby się tyle śmierci w telewizji, że ich wściekłość na nieudolność władzy pozbawiłaby Andrzeja Dudę jakichkolwiek szans na zwycięstwo. Tymczasem szybkie zdławienie epidemii pozwoliłoby mu ubrać się w szaty pogromcy wirusa, zanim jeszcze do suwerena dotarłaby świadomość ogromu kosztu tego zwycięstwa.
Generalnie, jeśli chodzi o kwalifikacje, oceniam PiS jako władzę wyjątkowo partacką i niekompetentną, ale wtedy myślałem, że możemy mówić o szczęściu w nieszczęściu. Co prawda mamy u steru władzy żenujących ignorantów, ale perspektywa porażki w wyborach spowodowała, że – być może właśnie zdając sobie sprawę z własnej słabości – błyskawicznie wprowadzili oni to, z czym skłonni do deliberowania i czekania na wzory zza granicy technokraci z demokratycznej opozycji zwlekaliby może jeszcze jakiś tydzień.
Oczywiście słów „technokraci z demokratycznej opozycji” użyłem głęboko szyderczo.
Przez dłuższy czas żyłem więc nawet – nie bójmy się tego słowa – nadzieją, że Polska odniesie nawet – tego słowa też się nie bójmy – sukces. Lub przynajmniej coś w rodzaju sukcesu.
Tej nadziei nie mąciła nawet pewna frustracja, która pojawiła się wraz z lekturą doniesień z innych zakątków świata.
Frustracja
Nie da się ukryć, że koronawirus przyłapał zdecydowaną większość cywilizowanego świata, w tym Europę, z opuszczonymi portkami. Jedynie nieliczne państwa, takie jak Korea Południowa czy Tajwan, miały wszystkie części garderoby na swoim miejscu i potrafiły zmierzyć się z epidemią, nie masakrując przy okazji swoich gospodarek radykalnymi – o rany, to będzie słowo roku 2020! – lockdownami.
To właśnie świadomość tego, że da się skutecznie walczyć z epidemią bez zamykania ludzi w domach, a w dalszej perspektywie rujnowania życia dziesiątek tysięcy z nich, była dla mnie nieco frustrująca. Nie to, żebym nie dostrzegał wyjątkowo soczystej ironii w tym, że gospodarka wali się w gruzy, gdy ludzie zaczynają ograniczać swoje zakupy do tego, co jest im naprawdę potrzebne. Dostrzegam.
Dostrzegam, ale sęk w tym, że najbardziej ucierpią ci, którzy już wcześniej musieli ograniczać swoje zakupy do tego, co jest im naprawdę potrzebne.
No ale cóż, trzeba było zacisnąć zęby (ja póki co zagryzałem jedynie frustrację, a to najmniejszy z możliwych problemów) i czekać. Czekać na to, aby lockdown spełni swoje zadanie zduszenia epidemii, jednocześnie kupując czas rządom na to, by te – wciąż trzymając się odzieżowej metafory – podciągnęły galoty i zaczęły działać.
I, odpukać, póki co wygląda na to, że w wielu przypadkach tak się stało.
Niestety, nie we wszystkich. W szczególności, wygląda na to, że z gołą dupą wciąż lata rząd polski.
Medymatyka
W ciągu ostatnich kilku tygodni nie omieszkałem skorzystać z okazji, by podobnie jak pół Polski, zostać ekspertem epidemiologii. Naczytałem się artykułów, naoglądałem modeli, nalizałem nawet nieco teorii.
Nie lizałem za to poręczy ani desek klozetowych, mimo że mam konto na Instagramie. (Bardzo zaniedbane, nie klikajcie.)
Teoria jest tu kluczowa i niestety ocieka nieco odstraszającą matematyką, ale żeby zrozumieć, że wywołany na wstępie towarzysz Adamczyk uprawia wyjątkowo kłamliwą propagandę, wystarczą jej absolutne podstawy i nieco wyobraźni. Nie trzeba nawet wiedzieć, czym jest funkcja wykładnicza, chociaż jej znajomość przydaje się do zrozumienia skali problemu.
Co więc jest ważne, żeby podyskutować z towarzyszem Adamczykiem?
W zasadzie jedynie wiedza na temat tego, ile osób zaraża, średnio rzecz biorąc, jeden zakażony i jak to się przekłada na to, co się dzieje. Oto cała ta wiedza:
Jeśli jeden zarażony zakaża więcej niż jedną osobę – epidemia się rozwija, czyli osób aktualnie zakażonych z czasem będzie coraz więcej. Jeśli dokładnie jedną – liczba aktualnie zakażonych będzie na dłuższą metę utrzymywać się na stałym poziomie. Jeśli mniej niż jedną – epidemia zaczyna wygasać, bo z czasem zakażonych ubywa.
Logiczne? Logiczne. Proste? Proste.
Jeśli chcemy stłumić epidemię, to musimy doprowadzić do sytuacji, w której jeden zakażony średnio zakaża mniej niż jedną osobę. W tym celu (i tego akurat chyba nigdzie nie wyczytałem, więc możecie do tego podejść jako do zdroworosądkowizmu) możemy zrobić dwie rzeczy:
- zmniejszyć liczbę „okazji” do zakażenia
lub - zmniejszyć ryzyko zakażenia, gdy taka okazja już się zmaterializuje.
Lockdown to sposób na zmniejszenie liczby „okazji” – rzadziej i na krócej wychodzimy z domu, więc rzadziej mamy kontakt z potencjalnymi nosicielami wirusa, rzadziej bywamy w miejscach, które mogli oni wcześniej odwiedzić. Innym sposobem jest izolacja zakażonych i kwarantanna osób, z którymi miały one kontakt. Oczywiście nic nie stoi na przeszkodzie, by jednocześnie stosować różne metody – i to się zresztą dzieje. Chociaż… ale o tym za chwilę.
Noszenie maseczek czy częste mycie rąk to z kolei sposoby na to, by zmniejszyć prawdopodobieństwo zakażenia w sytuacji, gdy dojdzie już do kontaktu z nosicielem – bezpośredniego lub pośredniego, poprzez przedmioty, których ten dotykał, zakichał, zakaszlał czy zaoddychał.
Instagramerka (czy też tiktokerka) od #coronaviruschallenge (czyli lizania kibla) coś wie na ten temat.
I tu wracamy do naszego polskiego sukcesu i jednocześnie uznajemy, że obszerny wstęp mamy już za sobą, a więc przyszedł wreszcie czas na Jacka Gmocha w krainie wykresów.
Chociaż bez strzałek.
Metokurdedologia
Skoro towarzysz Adamczyk raczył powiedzieć, że „polska strategia walki z epidemią przynosi o wiele lepsze rezultaty niż w innych częściach Europy” to nie pozostaje nic innego, jak tylko porównać efekty polskiej strategii z efektami, jakie osiągają owe inne części Europy.
Żeby to zrobić, sięgnąłem po dane gromadzone przez Unię Europejską dotyczące dziennej liczby zidentyfikowanych przypadków. Co prawda zbiór ten obejmuje cały świat, ja jednak ograniczę się tylko do Unii Europejskiej – żeby nie przesadzać z liczbą wykresów.
Zresztą, wśród tych krajów są te, którym epidemia koronawirusa zadała najbardziej dotkliwe straty, więc ich „strategia walki z epidemią” przynosi najgorsze rezultaty, więc bez obaw! Na takim tle Polska z pewnością będzie błyszczeć, towarzyszu Adamczyk!
Jako początek „walki” przyjąłem moment nałożenia lockdownu, czyli tego elementu, który powinien mieć największy wpływ na rozprzestrzenianie się wirusa. Oczywiście, lockdown lockdownowi nierówny, dlatego dodatkowo oparłem się o badania Oxford COVID-19 Government Response Tracker, realizowanego przez oksfordzką Blavatnik School of Government. Analizowane są w nim działania podejmowane przez poszczególne państwa, a siła ograniczeń nałożonych na społeczeństwa i gospodarkę jest wyrażana liczbowo, jako Stringency Index – wskaźnik siły ograniczeń.
Za początek lockdownu w poszczególnych państwach przyjąłem dzień, w którym Stringency Index osiągnął lub przekroczył wartość 71 – taką, jaką miał w Polsce 13 marca, w dniu wprowadzenia stanu zagrożenia epidemicznego.
Lockdown nie jest jednak niezmienny: niemal we wszystkich przypadkach zaostrzał się w stosunku do pierwszego dnia obowiązywania (chociażby ze względu na różne „vacatio legis” dla poszczególnych ograniczeń). Poniżej zestawiłem najwyższe wartości Stringency Index w poszczególnych krajach Unii.
Jak widać, Polska należy do tych krajów, w których zostały nałożone najostrzejsze ograniczenia.
A efekty?
„O wiele lepsze rezultaty polskiej strategii walki z epidemią” na wykresach
Te można wstępnie ocenić na wykresach, przedstawiających liczbę przypadków odnotowywanych dziennie przypadków zakażeń. Tu są one w postaci zupełnie surowej…
…a tu – wygładzone, dzięki 7-dniowej średniej ruchomej: każdy punkt na wykresie to średnia z danego dnia i 6 poprzednich dni (poza pierwszym tygodniem, zaznaczonym na szaro, gdzie im bliżej lewej krawędzi wykresu, z tym krótszego okresu wyciągana jest średnia). Średnia ruchoma co prawda wizualnie opóźnia moment, w którym liczba zakażeń zaczyna reagować na wprowadzone ograniczenia, ale za to uwypukla trend, dzięki czemu ułatwia porównywanie danych pomiędzy poszczególnymi krajami.
I co, Panie Adamczyk? Tak sobie, nie?
Polska wygląda, jakby walka z epidemią wychodziła jej co najwyżej tak sobie, prawda?
Nie poprzestawajmy jednak na subiektywnej ocenie na oko – sprawdźmy twarde liczby. Konkretnie dynamikę zakażeń w kolejnych tygodniach po wprowadzeniu lockdownu.
Tu kilka uwag:
- jako że daty wprowadzenia lockdownu są różne w poszczególnych krajach, to widoczne na wykresach okresy 4-tygodniowe są co prawda tej samej długości (4 tygodnie, nie?), ale zaczynają się one i kończą w różnych dniach, odpowiednio do dat wprowadzenia lockdownów; i tak na przykład dla Polski jest to 13 marca, dla Włoch 4 marca, a dla Niemiec – 22 marca,
- w związku z tym, że podjęte przez rządy działania przekładają się na dynamikę zakażeń z pewnym opóźnieniem (od zakażenia do zidentyfikowania siłą rzeczy musi upłynąć pewien czas), to dynamikę w pierwszym tygodniu należy traktować jedynie jako punkt odniesienia dla wartości w kolejnych tygodniach.
- przez dynamikę rozumiem procentowy przyrost łącznej liczby wszystkich potwierdzonych przypadków COVID-19 w ciągu danego tygodnia
Co widać?
Polska jest daaaaleko w ogonie walki z koronawirusem, z dużą stratą nawet do peletonu, a co dopiero mówić o czołówce. Mimo jednego z najsilniejszych lockdownów na kontynencie, w tłumieniu epidemii osiągamy jedne z najgorszych wyników. Jeśli oderwać się od terminu wprowadzenia ograniczeń i spojrzeć na wyniki w kwietniu, to okaże się, że nasza „skuteczność” plasuje nas w okolicach Wielkiej Brytanii czy Szwecji, które swoje działania podjęły późno lub nie podjęły ich wcale (chociaż to może nieco krzywdząca opinia w stosunku do Szwecji, która nie nałożyła co prawda silnych instytucjonalnych restrykcji, ale jednak apeluje o pozostanie w domach, licząc na samodyscyplinę obywateli; z drugiej strony w Szwecji liczba zakażeń może być istotnie zaniżona, bo kraj ten zmienił swoją politykę testów).
No i a propos Wielkiej Brytanii, tej w zasadzie w ogóle na tych wykresach nie powinno być, skoro analizowałem jedynie kraje UE. Ale jest – głównie po to, żeby było nam mniej przykro.
Polska notuje wyniki gorsze (!) niż Włochy, Hiszpania czy Francja, którym tak łatwo przypisywaliśmy przecież lekceważenie problemu, podejście do niego w trybie permanentnego mañana czy tradycyjne wywieszanie białej flagi. A przecież te kraje musiały opanować nie epidemię, w której mają 12 tysięcy osób zakażonych w ciągu półtora miesiąca, ale epidemię, w której szczytowym momencie 12 tysięcy nowych zakażeń to była kwestia półtora dnia. A to naprawdę zupełnie inna skala problemu.
A więc, towarzyszu Adamczyk – mieliście prawie rację z tą polską strategią i rezultatami. Prawie, bo nie osiągamy o wiele lepszych rezultatów niż inne kraje europejskie. Osiągamy gorsze.
Ale może nie jest tak źle, mimo że jesteśmy gorsi? W końcu nie we wszystkim musimy być najlepsi, a zachorowań rzeczywiście odnotowaliśmy mało.
Niestety, jest źle. Mówiąc krótko: jesteśmy w dupie.
Jeśli nic się nie zmieni, to zgnijemy w tym lockdownie
Jasne, mamy niską liczbę zachorowań oraz ofiar, zarówno w liczbach bezwzględnych, jak i w przeliczeniu na milion mieszkańców. Tylko że to zaleta szybkiego lockdownu, a nie jego skuteczności – a to właśnie skuteczność działań się liczy, jeśli mamy chociaż marzyć o powrocie do normalności.
Spójrzmy jeszcze raz na wykres prezentujący liczbę nowych przypadków, potwierdzanych w Polsce w kolejnych dniach:
Z dokładnością do niczego nie przesądzającego gibnięcia na przełomie kwietnia i maja, od ponad miesiąca zakażenia utrzymują się z grubsza na tym samym poziomie, około 350 przypadków dziennie. Co to oznacza? Ano to, że jedna osoba zakaża średnio jedną kolejną osobę. Jeśli zaczniemy znosić ograniczenia (a przecież właśnie zaczynamy!), będzie prawdopodobnie zakażać więcej.
A to z kolei znaczy, że epidemia znowu zacznie się rozwijać.
Oczywiście, trzeba tu zastrzec, że epidemia nie musi od razu „huknąć” – zapewne część z wprowadzonych ograniczeń hamowała transmisję wirusa jedynie w niewielkim czy nawet pomijalnym stopniu. Może się na przykład okazać, że ryzyko związane z przelotnymi kontaktami z zakażonymi w galeriach handlowych nie jest duże i ich otwarcie nie przełoży się na znaczny – albo nawet zauważalny – wzrost liczby zachorowań. Ale co dalej? Każemy pracownikom otwartych właśnie galerii dylać do roboty na piechotę, by nie tłoczyli się w komunikacji miejskiej? Pozostawimy zamknięte szkoły? Uczelnie?
Że już o kinach czy restauracjach, jako miejscach zupełnie niepotrzebnego społeczeństwu zbytku, nie wspomnę…
(Szczególnie niepotrzebnego właścicielom restauracji i ich pracownikom!)
Tak czy inaczej, jeśli jeden zakażony średnio rzecz biorąc zakaża jedną kolejną osobę, to znaczy, że nie mamy pola do luzowania obostrzeń – a na pewno mamy je mniejsze, niż w innych krajach.
I to pomimo tego, że nasz lockdown jest jednym z najsilniejszych. Naj-sil-niej-szych. Rzuciliśmy na szale niemal wszystkie nasze siły i póki co w zwarciu z wirusem mamy zaledwie remis. Musimy zmniejszać, i to wyraźnie, liczbę nowych zachorowań, a tymczasem, potężnym nakładem sił, udało się ją zaledwie ustabilizować.
Ale jak to się stało, że silniejsze ograniczenia nie zadziałały lepiej?
No właśnie, dlaczego?
Odpowiedź jest prosta – bo lockdown to nie wszystko.
Co zawodzi, można się jedynie domyślać, nie mając danych (a Ministerstwo Zdrowia nie dzieli się nimi chętnie), ale wydaje się, że szwankuje to, o czym mówi się od samego początku: testy.
Przy czym wbrew temu, co mówią tzw. wszyscy, nie chciałbym wnikać w to, czy testów jest za mało. Z pewnością jest problem przynajmniej w ostatnich dniach, skoro nawet Ministerstwo Zdrowia przyznało, że wykorzystujemy zaledwie część obecnych mocy przerobowych. Czy był wcześniej, trudno mi ocenić, ale przestrzegałbym przed przeliczaniem liczby wykonanych testów na milion mieszkańców i wyciąganiem prostych wniosków typu „jeśli kraj A wykonał więcej testów na milion mieszkańców niż kraj B, to A testuje lepiej”. Skoro generalnie testuje się ludzi podejrzanych o COVID-19 (czyli takich, którzy albo mieli kontakt z zarażonymi, albo występują u nich objawy tej choroby), to liczba wykonanych testów zależy także od liczby faktycznie zakażonych. Jeśli tych jest mało, to i testów siłą rzeczy będzie mniej – a w Polsce, dzięki szybkiemu lockdownowi, zakażeń jest relatywnie mało.
Co więc może być nie tak z testami poza tym, że – być może – jest ich wykonywanych zbyt mało?
Sądząc z doniesień mediów, problemem jest żenująca wręcz niesprawność systemu testów: długi czas oczekiwania na wyniki, chaos we współpracy służb, informacje o zakażeniach docierające z opóźnieniem do wszystkich zainteresowanych stron. Przykłady? Policja, która ma kontrolować, czy pacjent przestrzega zasad kwarantanny, dostaje jego dane z Sanepidu dopiero po kilku dniach. Albo pierwszą wizytę składa pacjentce dopiero, gdy ta… jest już zdrowa – bo z tak dużym opóźnieniem dostaje jej dane z tej instytucji. Lekarz, który trafia do dwutygodniowej (!) kolejki oczekujących na test, inny, któremu się tego testu odmawia, mimo objawów, i jeszcze inny, który czeka na wyniki ponad 5 dni – a to wszystko przypadki z zaledwie jednego (!) artykułu.
A tymczasem sprawne działanie tego systemu to klucz do zduszenia epidemii, a w dalszej perspektywie – względnie normalnego funkcjonowania na planecie, którą do czasu opracowania szczepionki lub leku na COVID-19 będziemy musieli dzielić z wirusem.
Po co są testy?
Pierwszą, chyba najbardziej oczywistą funkcją testów, jest izolowanie zakażonego – po to, by nie zakażał kolejnych osób. Im szybciej zostanie pobrana próbka i im szybciej będą wyniki, tym szybciej zakażony trafi do izolacji i tym mniej będzie miał okazji do zakażenia kolejnych osób.
Oczywiście można taką osobę izolować od razu i kazać jej oczekiwać na pobranie materiału i wyniki testu w kwarantannie, ale to załatwia zaledwie część problemu. Część, bo dopiero po stwierdzeniu zakażenia rusza procedura śledzenia kontaktów, czyli namierzane zostają osoby, z którymi zakażony miał niedawno kontakt – po to, by objąć je kwarantanną i w odpowiednim czasie także poddać testom.
Tymczasem, jeśli zakażony czeka całymi dniami na test i jego wyniki, to osoby, z którymi miał kontakt, mogą spokojnie, nie niepokojone przez „polską strategię walki z epidemią, która przynosi o wiele lepsze rezultaty niż w innych częściach Europy”, zarażać kolejne osoby.
Część tej niemocy organizacyjnej polskiego państwa widać nawet na wykresie:
To znowu dzienna liczba nowych przypadków zakażeń SARS-CoV-2, ale tym razem z zaznaczonymi niedzielami i świętami. Jeszcze do niedawna, dni wolne regularnie oznaczały mniejszą liczbę zidentyfikowanych przypadków, i to nawet wtedy, kiedy trend był wyraźniej wzrostowy.
Wygląda więc na to, że albo „polska strategia walki z koronawirusem” w wyniku pogłębionych analiz doszła do wniosku, że w niedziele koronawirus robi sobie wolne, albo dała kilkudziesięciu nosicielom wirusa jeszcze jeden dzień ekstra na to, by zakażali kolejne osoby.
Brawo my!
Dodajmy do tego fatalne zabezpieczenie potrzeb służby zdrowia, która odpowiada za 1/3 wszystkich zakażeń – powalająco wręcz wymownym przykładem jest jednoimienny (!) szpital zielonogórski, który mając zaledwie jednego (!) pacjenta z potwierdzonym COVID-19, zgłaszał braki środków ochrony osobistej – i mamy obraz koszmarnej nieudolności, niekompetencji i zaniedbań.
I w ten oto sposób lądujemy w sytuacji, gdy epidemia co prawda nie rozwija się, ale tylko dzięki temu, że kraj jest drakońsko zablokowany. I nie mamy pola manewru, by te ograniczenia znosić. Cały wysiłek, całe to jeszcze nieuświadomione poświęcenie, które w przyszłości zmaterializuje się w postaci bezrobocia, zamykanych przedsiębiorstw, zubożenia społeczeństwa, to wszystko idzie jak krew w piach: przez nieudolność władzy, epidemia nie wygasa.
Ale czy tylko przez nieudolność?
Roboty, aby pchnąć sprawy naprzód, jest mnóstwo. Opracowanie procedur, zorganizowanie logistyki, alokacja zasobów, przydzielenie zadań, zaprojektowanie i zapewnienie wysokiej sprawności (wirus nie czeka!) systemów do zarządzania zupełnie nowym problemem, to potężne zadanie, angażujące ludzi z wielu państwowych struktur.
A co robi rząd?
Opracowuje procedury, organizuje logistykę, alokuje zasoby, przydziela zadania, projektuje i stara się zapewnić wysoką sprawność systemów do zarządzania zupełnie nowym problemem, angażującym ludzi z wielu państwowych struktur.
Wyborami korespondencyjnymi.
Bo ma tyle czasu, tyle wolnych zasobów, i tyle kasy, że spokojnie może brać na siebie zupełnie nowe wyzwania!
Wybory
Napiszę to tak delikatnie, jak potrafię: nie wierzę, żeby żaden z miłościwie nam panujących nie miał za sobą sytuacji, w której musiał zająć się wyborami, mimo że miał jeszcze mnóstwo roboty związanej z pandemią. Nie wierzę, że nie kazał swoim podwładnym poświęcić czasu na wybory, mimo że ci mieli do wykonania zadania dotyczące walki z koronawirusem.
Nie wierzę, że żaden nie pomyślał, że odciąganie zasobów od walki z pandemią spowoduje opóźnienia, słabsze efekty, a może nawet doprowadzi do braku realizacji jakichś działań.
A jednak, najwyraźniej żaden nie walnął pięścią w stół i nie powiedział „panowie, naprawdę jest teraz co innego do roboty niż wybory”.
Wszyscy, czy to z tchórzostwa, czy z głupoty, czy dlatego, że są żądnymi władzy socjopatami, godzą się na to, by nie poświęcać maksimum wysiłku na walkę z epidemią. Godzą się na dramaty ludzi tracących źródło utrzymania, których można byłoby uniknąć. Godzą się na ofiary śmiertelne, które być może dałoby się uratować.
Napiszę to tak delikatnie, jak potrafię: po 30 latach wolnej Polski, mamy władzę, którą można spokojnie nazwać zbrodniczym reżimem.
Żyjemy w rzeczywistości, w której Prawo i Sprawiedliwość, partia nazwana tak chyba z myślą o jakimś nowym tłumaczeniu „Roku 1984”, poświęca życie ludzi, by utrzymać się u władzy.
Ile osób można zabić wyborami, które jeszcze się nie odbyły?
Oczywiście trudno wskazać palcem, które konkretnie ofiary ma na sumieniu polski rząd. Trudno nawet policzyć, ile ich jest.
Chociaż… można spróbować.
Na przykład przyjmując, że polski rząd radziłby sobie z tłumieniem epidemii tak dobrze, jak rząd czeski. Albo nawet nie tak dobrze, a jedynie w połowie tak dobrze, jak rząd czeski.
Wiecie, Czesi – ten śmieszny narodek, z którego wciąż się nabijamy, zajmujący na mapie miejsce pod nami (jakże adekwatnie!) i posługujący się takim przekomicznym językiem.
Więc przyjmijmy: powiedzmy, że przyrost liczby zachorowań w kwietniu nie wyniósłby 515% (faktyczna wartość w Polsce), tylko 334% (czyli średnia arytmetyczna pomiędzy przyrostem w Czechach – 152%, i przyrostem w Polsce).
Oznaczałoby to, że w kwietniu nie przybyłoby nam prawie 10.822 zakażonych, a jedynie 6.859 – czyli o 3.963 mniej.
Przyjmijmy teraz, że stosunek liczby zgonów do zidentyfikowanych przypadków wynosi 4%. To dość asekuracyjny szacunek, bo zwracam uwagę, że obecnie (rano, 5 maja) mamy już prawie 700 zgonów na ok. 14 tys. przypadków, czyli stosunek liczby zgonów do zakażeń wynosi prawie 5%. A to przecież nie koniec – spośród tych 14 tys. przypadków, walkę z wirusem przegra jeszcze wielu, więc i współczynnik będzie wyższy. Mimo to, zostańmy przy 4%.
W efekcie, takie usprawnienie „polskiej strategii walki z epidemią” uratowałoby życie 159 osób, i to licząc tylko kwietniowe zakażenia. A mówimy o ograniczeniu wzrostu do 334%, gdy tymczasem średnia arytmetyczna wzrostu liczby zakażeń wyniosła w państwach, które wprowadziły lockdown, 254%.
Swoją drogą wymowne: średnia jest dwa razy lepsza, niż wynik odnoszącej taki sukces „polskiej strategii”.
Oczywiście to zgrubny, ale też i ostrożny szacunek, który sugeruje dość wyraźnie, że mówimy co najmniej o kilkudziesięciu osobach. I część z nich możemy dość spokojnie przypisać nie powszechnemu tupolewizmowi, nie ułańskiej fantazji naszych rodaków, ale angażowaniu czasu, energii i zasobów w wybory.
Oczywiście, żeby nie było wątpliwości – te 159, które żyłyby, gdybyśmy byli w połowie tak sprawni jak Czesi, to zdecydowanie mniej, niż osoby, które żyją dzięki temu, że lockdownu nie wprowadziliśmy na przykład tydzień później. Możemy spokojnie przyjąć, że każdy tydzień opóźnienia to co najmniej 2-krotne zwiększenie liczby zakażonych i ofiar.
Ale to, że szybkie wprowadzenie lockdownu pozwoliło uratować setki istnień, jakby zupełnie nie znaczy, że teraz rząd może odpuszczać sobie dziesiątki istnień i przeznaczać mnóstwo pracy na organizację wyborów.
Zbrodniczy reżim. Żyjemy w czasach, w których takie określenie jest adekwatne do polskiego rządu.
Naprawdę, partactwo wystarczy doskonale
A tymczasem naprawdę wystarczy partactwo tego rządu. Na początku epidemii byłem przekonany, że co prawda władza totalnie leży, jeśli chodzi o zadania wymagające od niej samej jakiegoś planowania, organizacji czy logistyki, ale przynajmniej dość sprawnie i bez skrupułów zrzuca obowiązki na innych: „od jutra nie możecie robić tego i tamtego, a musicie robić coś innego – nie interesuje nas jak, radźcie se”. Mało, ale zawsze coś.
Tymczasem nie wychodzi jej nawet to. Władza nie potrafiła nawet porządnie przygotować przepisów o kwarantannie, i po dwóch tygodniach od wprowadzenia stanu epidemii musiała je poprawiać. Wyobrażacie sobie, że domownicy / współlokatorzy osoby, która przechodziła kwarantannę domową – czyli ludzie, którzy spędzali z nią najwięcej czasu, w dodatku w czasie jej kwarantanny! – nie byli automatycznie obejmowani kwarantanną?
No więc przez prawie cały marzec tak było. Zmieniło się to dopiero 31.03.
Dopiero po paru tygodniach ci partacze połapali się, że jak ktoś mieszka pod jednym dachem z osobą potencjalnie zakażoną to sam też powinien być traktowany jak potencjalnie zakażony i pozwalanie mu chodzić do sklepu czy do pracy nie jest najlepszym pomysłem…
Może kolejna, już-nie-prywatna, teoria spiskowa? Mam ciche podejrzenie, że wprowadzony parę dni później zakaz wstępu do lasów (wiadomo, w szczycie sezonu grzybowego w lasach jest tłoczniej niż w IKEI – prawdziwa wylęgarnia wirusów!) był po to, żeby medialnym szumem przykryć tę zmianę. Albo raczej nie tyle samą zmianę, co łataną właśnie dziurę w systemie, która wręcz powalała swoją groteskową głupotą.
Ale na wpierdzielanie do ustawy pomocowej zmian kodeksu wyborczego PiS znalazł czas już parę dni wcześniej!
***
Liczba zakażeń w Polsce przez cały kwiecień, ku mojej rosnącej frustracji – i z pewnością nie tylko mojej – uparła się, by stać w miejscu, jednocześnie pokazując nam, jak bardzo leżymy. W tym samym czasie inne europejskie kraje, i to nie tylko czempioni wyprzedzający Polskę pod względem organizacji czy zamożności, wyraźnie odwróciły trend zachorowań. Być może teraz wreszcie coś drgnęło i powoli, powoli liczba zakażeń zaczyna spadać. Być może.
O ile to oczywiście nie efekt dramatycznie wręcz spadającej liczby testów…
Miejmy więc nadzieję, że to efekt maseczek, z których skuteczności nasz narodowy bohater walki z koronawirusem, minister Szumowski, jeszcze pod koniec lutego wręcz kpił.
Ale nawet jeśli wreszcie zaczęły się spadki, o czym przekonamy się w najbliższych dniach, to to wszystko późno. I wolno. Dużo wolniej niż w innych europejskich krajach, towarzyszu Adamczyk.
Krótko mówiąc, jesteśmy w dupie.
W dodatku wygląda na to, że tym razem będziemy musieli się w niej urządzić.
Ale żeby nie kończyć tym smutnym wnioskiem, skończę w stylu Johna Olivera: and now – this:
PS. Wypowiedź towarzysza Adamczyka nie była bynajmniej pretekstem do napisania tego tekstu. Natknąłem się na nią przypadkiem już w czasie jego przygotowywania, więc jakby co, to niech se towarzysz nie wlewa.