Dzisiejszy wpis – właściwie wmaz – to w zasadzie tylko jeden obrazek, ale wymaga pewnego wstępu, żebyście nie pomyśleli, że mam jakiś niezdrowy fetysz.
Wstępu zapewne zupełnie zbędnego, bo i tak się takich podejrzeń nie ustrzegę.
Pewnego dnia, nie tak dawno temu, szedłem sobie kulturalnie ulicą – a właściwie szedłem jeszcze bardziej kulturalnie, bo chodnikiem – gdy nagle mój wzrok złowił Makłowicz. Makłowicz Robert, sympatyczny kucharz rodem z telewizji, zerkał na mnie z billboardu oczyma wielkości podeszwy mojego buta i inspirował.
Ujawnienie reklamodawcy, który oplakatował polskie miasta i miasteczka billboardami przypominającymi o końcu świata przyniosło nie tylko odpowiedź na pytanie „kto za tym wszystkim stoi”, ale także – być może – jedną z najbardziej rewolucyjnych zmian strategii komunikacji w historii marketingu.
Obawiam się, że jeśli historia wizyt w autoryzowanym salonie Volkswagena jest tak bogata, że wymaga jednego segregatora na dokumenty na każdy rok, to jedyne miejsce, w którym zostanie naprawdę doceniona, jest skup makulatury.